„50 twarzy Greya” – recenzja

Czas na jedyną, słuszną recenzję filmu, który (wg informacji Onet.pl) pobił rekord wszech czasów w polskich kinach – film obejrzało przez trzy dni 834 479 widzów.

Fajny wynik. :) Co jak, co, ale należy twórcom gratulować jednego – osiągnęli wielki sukces kasowy. Nie wiem w jaki sposób, ale teraz będą mogli sprawdzać 50 odcieni zieleni dolarów. Co ja uważam o tym filmie?

Zupełnie nic. Nie widziałem, nie mam zamiaru, szkoda mi czasu.

Nie lubię nawet oglądać czegoś dla beki, więc i tutaj nie zrobię wyjątku. Zresztą, nie widziałem jeszcze „Whiplash”, „Birdmana” ani innych doskonałych produkcji, więc jeśli już bym miał coś obejrzeć, to sięgnę po produkcje, które znajdują się na mojej liście do zobaczenia.

Jak się film komuś podoba – spoko. Jak ktoś go wyśmiewa – nie mam z tym problemu. Ale sam go nie obejrzę. Chyba nic nie stracę, ufam opinii Sfilmowanych (oglądajcie, bo chyba tam jestem).

Może i bym się skusił, gdyby to była biografia Mariny Hantzis, czyli Sashy Grey. „Cooooo, Troyann lubi gwiazdy porno?!” Skłamałbym mówiąc, że nigdy jej w akcji nie widziałem. Ale chętnie bym zobaczył jeszcze raz jak gra. Muzykę. Bo tak, Sasha miała swój muzyczny epizod w życiu, i to całkiem ciekawy – tworzyła muzykę w formacji ambientowej aTelecine. I zagrała nawet koncert w Polsce w ramach festiwalu Unsound 2012 w Krakowie. Mam nadzieję, że Marina wróci jeszcze kiedyś do muzycznej działalności, bo, choć nie jest to muzyka dla każdego, bardzo mi się podoba. Przekonajcie się:

Partnerzy Troyanna