Kosmita z dredami powraca – recenzja filmu „Predator”

Początek września był dla mnie czasem rozpoczęcia nowych wyzwań zawodowych oraz wyjazdu na krótkie wakacje do Szwajcarii, więc nie było w te trzy tygodnie czasu na kino, ale wreszcie zaczynam nadrabiać zaległości. Na start – „The Predator”.

Film, co do którego miałem wiele wątpliwości. Czy jest sens by powstawał? Wszak najlepsze lata łowca z kosmosu ma za sobą. Skoro jednak filmowcy często ostatnio sięgają po hity sprzed paru dekad to może ma to sens? Nie wiedziałem, ale chciałem się przekonać.

Okazuje się jednak, że Shane Black dał nam film bardzo dziwny, a jednocześnie bardzo ciekawy. Predator powraca na ziemię, jego obecność potrafi przerazić, a wokół dzieją się ciekawe rzeczy. Na rozbicie się statku predatora natrafia snajper Quinn, który okrada przybysza z kilku urządzeń i wysyła je w rodzinne strony (ciekawe rozwiązanie). Sam zaś trafia do wojskowego aresztu, zostaje uznany za niepoczytalnego i jest odesłany do bandy jeszcze bardziej niepoczytalnych żołnierzy. Ziomek z zespołem Tourette’a, zbyt wierny wyznawca Biblii i inne oszołomy brzmi jak niezła zabawa!

No i film jest sam w sobie jedną wielką zabawą ogranymi już wielokrotnie kliszami, motywami, dowcipami i scenkami, generalnie brak w nim większego sensu czy logiki, a bohaterowie są bardzo prostolinijni, szlachetni i nad wyraz odważni (dwie kobiece postaci to wyjątkowo twarde sztuki, a nie tylko tło do męskich naparzanek), Jednocześnie sprawia to, że film daje niesamowicie dużo frajdy. Black doskonale wiedział, że kolejny ultrapoważny film o Predatorze nie jest światu potrzebny, więc zastąpił powagę świadomą autoironią, co wychodzi całości doskonale.

Czy to w formie drętwych dialogów pełnych poważnych puent wypowiadanych w niepoważny sposób i kulawych dowcipów wygłaszanych na poważnie. I żartów z zespołu Tourette’a (mnie bawi). I moralizowania w sposób zupełnie niemoralny. Jednocześnie twórcy wielokrotnie puszczają oczko do fanów klasycznych filmów z Predatorem, nawiązując do wielu znanych scen, ale interpretując je na własny, nieco pastiszowy sposób.

„Predator” ma też bardzo dobre tempo i nie mam tu na myśli tego, że kosmita dość szybko biega, ale fakt, że nie ma w filmie żadnych dłużyzn czy scen, które można by uznać za zbędne. To naprawdę dobrze poukładana historia i to mimo braku wybitnie ciekawych postaci, których zaangażowanie w akcję jest czasem wytłumaczone bardzo kuriozalnie. No bo jak wytłumaczyć biegającą z karabinem za Predatorem biolożkę, kiedy uciekają od kosmity nawet żołnierze? Jak wyjaśnić fakt, że Predatorów nie boi się kilkunastoletnie dziecko z autyzmem? Te wyjaśnienia są tak absurdalne, że aż śmieszne i w konwencji tego filmu jest to wręcz atut.

Jeśli ktoś jednak ma zamiar wybrać się na ten film dla czystej akcji i polowania Predatora na ludzi to również będzie zadowolony. Film jest bardzo krwisty, a wiele scen może obrzydzić osoby o nieco słabszych nerwach. Sekwencje akcji są fajnie zrealizowane, a sam projekt i realizacja Predatorów stoi na wysokim poziomie – spojrzenie tego kosmicznego łowcy potrafi przerazić.

W tej nieco pastiszowej konwencji świetnie sprawdza się cała obsada: Boyd Holbrook jest świetny w roli bezwzględnego badassa, Olivia Munn w roli wojowniczej biolożki czuje się jak Predator na łowach, Jacob Tremblay znowu skrada serca całej widowni, a cała reszta idealnie się dostosowuje do  projektu Shane’a Blacka.

Nie sądziłem, że „The Predator” w 2018 roku może być fajnym filmem, a zostałem zaskoczony. Bo nie jest to w żaden sposób film wybitny, ale dzięki temu, że jest tego w pełni świadomy ma możliwość zabawy własną konwencją i autoironiczne podejście. To zaś sprawia, że film ogląda się bardzo przyjemnie i ląduje u mnie w szufladce „guilty pleasure”.

Partnerzy Troyanna