Kto się śmieje ostatni? – recenzja filmu „Joker”

Jedna z najważniejszych postaci współczesnej popkultury (jego plakat wisi u mnie nad biurkiem), Złoty Lew na festiwalu w Wenecji i niesamowicie wysokie oczekiwania – „Joker” wreszcie trafił do kin.

I pomyśleć, że od samego początku byłem przeciwny produkcji tego filmu. Filmu, który opowie historię jednego z najbardziej intrygujących antybohaterów kina, który doczekał się już wielu wspaniałych inkarnacji w różnych formatach: zabójczy śmiech Marka Hamilla pamiętam z kreskówek, a Joker w wydaniu Heatha Ledgera to moja ulubiona kreacja kinowa. A ja wciąż uważałem, że ten film nie powinien postawać. Po co bowiem pokazywać przeszłość postaci, której duża magia opiera się o fakt, że… Przeszłość tej postaci nie jest do końca znana? To zabijanie jej uroku. Demitologizacja mitu.

Czytając doniesienia z planu oraz z kolejnych etapów produkcji Todda Philipsa rosło we mnie przekonanie, że może nie będzie to klasyczny origin story. Że otrzymamy po prostu świetny film, kolejną interpretację artystyczną tej postaci. Po wieści o Złotym Lwie byłem nieco w szoku – oto festiwal, który lubi nagradzać filmy artystyczne i głębokie („Roma”, „Zapaśnik”, „Tajemnice Brokeback Mountain” to tylko kilka z nich) przyznaje statuetkę filmowi na bazie postaci z komiksu. Umówmy się jednak – to nie jest klasyczne kino komiksowe.

Bowiem „Joker” Philipsa to bardzo przyziemny film, historia szaleńca, który mógłby się nazywać inaczej, zamiast za klauna przebierać się za mima i wciąż film ten miałby ogromną wartość. W ogóle, warto podejść do tej produkcji nie jak do filmu ze stajni DC. A jak do historii człowieka poniżanego, zaszczutego i biednego. Bo większość filmu widz jest w stanie z Arthurem Fleckiem zwyczajnie sympatyzować. To droga wgłąb duszy wypełnionej smutkiem, żalem, depresją i brakiem uznania.

Większość czasu spędzamy w towarzystwie Arthura i to z jego perspektywy podziwiamy rozwój wydarzeń. A w tle mamy niepokoje społeczne, zamieszki, brud życia w mieście w trakcie strajku śmieciarzy. Ale nie tło się tu liczy. Nie dla Arthura. On po prostu próbuje przetrwać, będąc ofiarą społeczeństwa i swoich chorób psychicznych. A to nie jest łatwe zadanie. I dostaje kolejne ciosy (dosłownie) od oprawców, kolejne ciosy (już nie dosłownie) od świata. I znikąd nie ma ratunku. I ta zagubiona dusza, szukająca akceptacji odkrywa coraz mroczniejsze strony ludzkości. I zaczyna się w nich zatracać.

Fabuła jest poprowadzona bardzo zręcznie, a kolejne fakty i kluczowe wydarzenia tak poprowadzone, by widza zadziwić, a fragmentami także zaszokować. Oj tak, miałem w trakcie seansu z trzy, może cztery momenty, że szczękę trzeba było zbierać z ziemi. Bo nawet jeśli pewne zdarzenia można było przewidzieć, tak zostały świetnie wyreżyserowane, zmontowane, by zaskoczyć.

Niestety, nie wszystkie rozwiązania fabularne mi podeszły. Część mnie nawet mocno zdenerwowała. Chciałem, by film i jego historia funkcjonowały w oderwaniu od świata DC, pozostałych filmów, postaci czy historii z komiksów czy filmów, które już znamy. Chciałem, by to był samoistny byt. Niestety, by zapewne zadowolić fanów oczekujących Batmana, Robina, Bane’a czy kogokolwiek z postaci, które znają, sięgnięto po motywy dość mocno oklepane nie tylko w komiksach, ale i filmach (ostatni raz pewien motyw pojawił się w 2016 roku, więc trzy lata temu!). I choć ten motyw absolutnie pasuje do całej układanki, historii, tak kurczę, można było sobie to odpuścić. Potraktować ten film w całości jako odrębny byt, nie część jakiegoś „uniwersum”.

Druga kwestia, która nieco mnie drażniła, ale naprawdę, delikatnie, to zaprezentowanie genialnego umysłu. A właściwie jego braku, a pod kątem strategicznym czy kreatywnym w zastawianiu kolejnych pułapek dla Gotham, w niemal każdej historii tej postaci, czy w grach, czy w kreskówkach, czy u Nolana – Joker był geniuszem zbrodni. W Arthurze ciężko dostrzec jakikolwiek element geniuszu. Widać jedynie szaleństwo kierowane desperacją. Jednak cóż, to nowa interpretacja i wizja tej postaci i nie wiadomo jaka ją czeka przyszłość. W filmowym świecie pewnie żadna, ale trochę brakowało mi tych przebłysków szaleńczego geniuszu w kreacji Jokera. Zwłaszcza, że twórcy zostawili otwartą furtkę na kontynuowanie tej historii, co mam nadzieję mimo wszystko nie nastąpi. Jeśli jednak kontynuacja powstanie i Joker będzie w nim mistrzem planowania wymyślnych zbrodni to będzie to całkowicie w kontrze do postaci, którą poznajemy w filmie Todda Philipsa.

Niczego nie można za to zarzucić Joaquinowi Phoenixowi. Ba, należy mu dać Oscara za tę rolę. Potrafi oddać tak wielowymiarową postać w jeszcze większej liczbie wymiarów. Nadać jej głębi samymi tanecznymi ruchami. Nie wiem czy to Joker dużo lepszy niż Heatha Ledgera. Bo to inny Joker. Ale równie fenomenalny. Pozostała część obsady nie ma tu za wiele do powiedzenia właściwie, tutaj kamera krąży wokół Phoenixa, jakby aktor ją zahipnotyzował. Inni się nie liczą, chyba, że przez ostatnie sekundy swojego życia. Jest niepokojący, jego oczy pięknie prezentują niesamowite połączenie szaleństwa i desperacji. Jego twarz wyraża dodatkowe sto emocji, a jego ciało i ruchy to teatr niemoralnego, ale zajebiście mocnego niepokoju. Wygląda momentami odrażająco, ale jednak wciąż jest człowiekiem, tańczy wspaniale i ciężko tego nie docenić. Ten taniec to w ogóle niesamowita sprawa, która jest bardzo istotna do budowania tej postaci. Phoenix robi to świetnie.

Czasem szkoda, że nie spędzamy więcej czasu z innymi postaciami tego filmu, lecz takie było zamierzenie twórców – całą historię poznajemy oczami Arthura Flecka. Wszystkie inne postaci pojawiają się na ekranie w momencie, kiedy bohater ich spotyka, ogląda w telewizji lub swoich urojeniach. A całkiem ciekawym posunięciem było zaangażowanie do jednej z ról Roberta De Niro. Jest to ciekawe pod tym względem, że „Joker” jako całość w wielu elementach przypomina film”Taksówkarz” Martina Scorsese (swoją drogą, jednego z producentów filmu o komiksowym bohaterze, a tego rodzaju filmy w ostatnich dniach Scorsese mocno skrytykował). Wydźwięk „Jokera”, kreacja głównego bohatera i jego rola w społeczeństwie mocno nawiązuje do historii Travisa Bickle, którego zagrał przecież De Niro.

Film robi kapitalną robotę na poziomie technicznym. Kamera świetnie krąży wokół bohatera, momentami osacza go i pokazuje z perspektywy, która nie jest standardowa w kinie. Mamy kilka ciekawych nawiązań do kadrów typowych dla trylogii Nolana – ujęcia na Gotham z góry, na Jokera w radiowozie. Pełno tutaj smaczków i kadrów nawiązujących do klasyki nie tylko DC, ale kina w ogóle. Dobrze to uzupełnia zresztą odpowiednie zaplanowanie scenografii i jej oświetlenia. Światło często mocno kontruje ponure przestrzenie i zarysowuje naszego bohatera. Który choć jest na marginesie społeczeństwa, chce być w blasku. I ten blask odpowiednim oświetleniem planów na niego spływa. Poprawny montaż tylko te wrażenia potęguje. Nie tylko wnętrza wyglądają dobrze, ale i samo filmowe Gotham, pełne brudu, śmieci, rozpaczy. Stanowi dobre tło do samego Arthura.

Istotnym elementem „Jokera” jest także warstwa dźwiękowa, momentami bardzo oszczędna, pozwalająca skupić się na bohaterze, jego niepohamowanych napadach przerażającego śmiechu. Momentami jednak muzyka skomponowana przez Hildur Guðnadóttir (ależ ona ma rok, wcześniej zrobiła fenomenalną muzykę do serialu „Czarnobyl”) czy też świetnie wkomponowane utwory Franka Sinatry czy podobne klasyki. Twórcy potrafili świetnie zbalansować muzykę, by nie zdominowała ona opowieści, zwłaszcza w momentach, kiedy wystarczy sama gra Joaquina Phoenixa.

Tak jak bardzo chciałem, by ten film nie powstał, tak generalnie cieszę się, że powstał. Mimo paru irytujących i zbędnych rozwiązań fabularnych to jeden z lepszych filmów tego roku. W to, że to będzie dobry film wierzyłem od początku. Pozostaje pytanie – czy był potrzebny? Wciąż nie jestem do końca pewien, ale „Joker” może uruchomić efekt domina. Warner Bros. oraz DC chyba się zorientowali, że nie mogą rywalizować z Marvelem tworząc łączone uniwersa filmów superbohaterskich z efekciarskimi superprodukcjami. Te nadal będą  pewnie powstawać, ale „Joker” sprawi, że będzie miejsce dla produkcji mniejszych, bardziej skromnych,  dla kina gatunkowego.

Coś, co jakiś czas temu pokazał już „Logan”, choć w ferworze przejęcia studia Fox przez Disneya nie było możliwości kontynuowania tego kierunku z postaciami Marvela. W DC jest na to miejsce. A sukces finansowy i artystyczny filmu Todda Philipsa zachęci nie tylko kolejnych twórców, by tego typu filmy gatunkowe tworzyć, ale i studia, by takie dzieła finansować. I prawdopodobnie spełni się scenariusz, który sobie jakiś czas temu wymarzyłem, a o którym pisałem kilka miesięcy temu tutaj. „Joker” może stać się krokiem do wielu kolejnych produkcji, które zdominują kolejną dekadę w kinie. Dlatego choćby cieszę się, że ten film jednak powstał.

Bo „Joker” to świetna produkcja. Niepozbawiona wad, ale jednak świetna na wielu płaszczyznach. Tym bardziej zaskakujące, że jej autorem jest reżyser komedii, choćby „Kac Vegas”. Philips udowodnił, że nadaje się do robienia poważnego kina. Bo choć film na swoich anorektycznych plecach dźwiga Joaquin Phoenix, tak i reżyser sprawnie poskładał wszystkie elementy w naprawdę świetną całość. „Joker” może być za kilka lat uznawany za punkt przełomowy w kinie superbohaterskim, jak niegdyś „Mroczny Rycerz” Nolana. Natomiast już teraz można go uznać za jeden z lepszych filmów tego roku.

Opinia:

Film na swoich anorektycznych plecach dźwiga Joaquin Phoenix, ale i reżyser sprawnie poskładał wszystkie elementy w naprawdę świetną całość. „Joker” może być za kilka lat uznawany za punkt przełomowy w kinie superbohaterskim, jak niegdyś „Mroczny Rycerz” Nolana.

Moja Ocena:
8
/10
Film obejrzałem w:
Cinema City
Partnerzy Troyanna