Kupowanie płyt jest fajne

large_2385355051

Wszyscy kradną muzykę z Internetu. Ok, przesadzam, większość. To nasze główne źródło obcowania z muzyką. Świat się zmienia, coraz częściej korzystamy z serwisów strumieniujących muzykę typu Spotify, zaś płyty odchodzą do lamusa. A ja nadal lubię je kupować.

Dziś pamiętam pierwszą oryginalną płytę, jaką w życiu dostałem. Pod koniec XX wieku Mikołaj sprezentował mi Rage Against The Machine. Rok później było jeszcze lepiej – Enrique Iglesias (WTF?!). W każdym razie, powoli zaczynałem kolekcjonować plastikowe nośniki muzyki. Internetu wtedy nie było, zatem płyty (oryginalne i nie tylko) były jedyną opcją posłuchania czegoś dobrego. Bo przecież nie radio…

Mój gust muzyczny zaczął ewoluować: Linkin Park, Limp Bizkit, Deftones, Queens of the Stone Age, Radiohead, Portishead, Massive Attack, The Antlers, Telefon Tel Aviv, Vitalic, Amon Tobin, Moderat… No i właściwie na przestrzeni wszystkich lat świadomego słuchania muzyki zaopatrywałem się w kolejne krążki z muzyką. W różnych miejscach: czy to w elektromarkecie wracając z zajęć na studiach, czy w Internecie lub małych sklepach kolekcjonerskich.

Ale najwięcej płyt zawsze przywoziłem z podróży. Nie oszukujmy się: od paru lat słucham muzyki niszowej (bardziej niż mniej), a takich płyt w Polsce można szukać głównie na torrentach. Dlatego każdy wyjazd za granicę oznaczał dla mnie szansę na niezłe łupy. I tak oto rekord pobiłem wydając 100 euro na siedem płyt w Paryżu (w tym unikatowy egzemplarz Telefon Tel Aviv). Lepsze to niż miniaturki wieży Eiffla czy plakat impresjonisty za trzy euro. Podobnie było w przypadku wizyt w Barcelonie (niedługo kolejna!), gdzie mam już ulubione sklepy z płytami tuż obok Las Ramblas.

Przed dwoma tygodniami zaszalałem i pierwszy raz w życiu zamówiłem przez Internet preorder: w marcu premierę mieć będzie trzeci album Tycho, a po dwóch pierwszych singlach wnoszę, że będzie on genialny. Mam nadzieję, że listonosz nie okaże się wielkim fanem tego zespołu i jakoś ta przesyłka z Ameryki do mnie dotrze. Czekam z utęsknieniem.

A wiecie co w tym wszystkich jest najlepsze? Ja tych płyt wcale nie odtwarzam. Nie mam gdzie: stara wieża ma zepsuty odtwarzacz (ale brzmi zbyt genialnie by ją zmieniać), podobnie jak pecet, a Macbook Air napędu nie ma w ogóle. I dobrze, bo żonglowanie płytami byłoby dla mnie męczące (a dla nich destrukcyjne), wolę Spotify, które jednocześnie scrobbluje utwory do Last.fm. I mogę sterować muzyką z niego za pomocą telefonu.

Pewnie wydaje wam się, że to bardzo głupie mieć kolekcję płyt, z którymi największą interakcją może być ich odkurzanie. Nieprawda. Moja kolekcja wiele dla mnie znaczy, z wieloma pudełkami łączy się jakaś krótsza czy dłuższa historia, każda jest elementem jakichś fajnych wydarzeń czy koncertów. I choćby dla tych wspomnień fajnie je mieć.

Ale jest coś jeszcze, a mianowicie duma z posiadania płyt ulubionych artystów. Ja wiem, że z każdej płyty do kieszeni muzyków wpada zaledwie kilka groszy, zarabiają oni głównie na koncertach (na które przecież chodzę), ale dla mnie zakup krążka jest deklaracją uznania czyjegoś dorobku. Znacznie cenniejszym niż like.

 

A tak w ogóle, to ostatnio pouzupełniałem playlistę ukochanych rzeczy na Spotify. Ogarnijcie i szerujcie dobro. :)

photo credit: William Hook via photopin cc

Partnerzy Troyanna