Moc gaśnie – recenzja filmu „Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi”

Seria filmów z uniwersum „Gwiezdnych Wojen” tak mocno zakotwiczyła w popkulturze, że niemal każdy ma o niej jakąś opinię. I po raz pierwszy chyba kolejna część rozpaliła tyle różnych emocji po premierze. I mnie to nie dziwi, bo „Last Jedi” to film pełen skrajności.

Po pierwszym seansie byłem pełen emocji dobrych i złych. Momenty szczerego podziwu dla filmu łączyły się z głębokim rozczarowaniem i zażenowaniem. Nie potrafiłem stwierdzić czy film mi się bardziej podoba czy też jest wręcz odwrotnie. Od razu postanowiłem zaliczyć drugi seans po kilku dniach, co jednak nie uda się tak szybko (spróbuję w okresie świąteczno-noworocznym). Zamiast drugiego seansu odbyłem za to masę rozmów, przeczytałem wiele opracowań, obejrzałem kilka filmów na YouTube no i moja opinia się już w znacznej części ugruntowała.

I tak jak w przypadku większości filmów jestem w stanie recenzować bez zdradzania istotnych fragmentów fabuły, tak jednak w przypadku tej sagi nie sposób mówić o produkcji bez szerszego kontekstu fabularnego, dlatego jeśli jeszcze nie byliście w kinach to odpuśćcie sobie dalszą lekturę tego artykułu i wróćcie po seansie w kinie, bo spoilerów będzie tu sporo.

To jednocześnie najlepsza i najgorsza odsłona sagi

Dlaczego więc „Ostatni Jedi” wywołuje tak skrajne emocje? Bo jest filmem bardzo nierównym. To produkcja, w której mamy wątki rozwijane bardzo doskonale (relacja Kylo i Rey) tuż obok wydarzeń tak bezsensownych i nieistotnych dla całości (Finn i Rose udający się na nieznaną planetę na kilka godzin przed niemal pewną zagładą rebeliantów, ftw?!). Mamy bohaterów, których motywacje odkrywamy stopniowo i przekonująco (Luke, Rey, Poe) oraz postaci płaskie jak pustynia, na której rozgrywa się ostatnia batalia filmu (Hux, Finn i nawet nieco Kylo Ren). Mamy naprawdę odważne posunięcia scenarzystów (odstrzelenie Snoke’a to absolutne arcydzieło – nikt się tego nie spodziewał), jak i masę skrótów myślowych (lewitująca Leia). Mamy też bohaterów, którzy nie są krystalicznie dobrzy (poznajemy złe oblicze Luke’a), ale także takich, którzy są kompletnie niezrozumiali w swoich działaniach.

To film, w którym rzeczy bardzo dobre łączą się z bardzo złymi i brakuje między nimi odpowiedniej równowagi. „Przebudzenie Mocy” robiło wrażenie dobrze napisanymi dialogami, z których spora część była udanie zabawna. Twórcy „Last Jedi” zauważyli, że widownia polubiła ten aspekt nowej trylogii i chciała kolejną odsłonę „dośmiesznić” jeszcze bardziej, lecz efekt wyszedł bardzo mizernie. Błyskotliwość została zastąpiona przez natarczywość gimbazjalnych dowcipów. A dobre dialogi zostały niemal całkowicie zastąpione jedynie poprawnymi.

Koniec powielania schematów

To, co przeszkadzało mi najbardziej to jednak wpływ Działu Zabawek (o ile tak się nazywa) Disneya na produkcję. Uniwersum Gwiezdnych Wojen bogate jest w tysiące ciekawych ras i poznajemy w „Last Jedi” wiele z nich, jednak w sposób daleki od oczekiwań. Najlepszym przykładem przesady w tym zakresie są oczywiście porgi, które swoim spojrzeniem „kota ze Shreka” próbują zdobyć serce publiczności, ale po kolejnych „zabawnych”, jednak zbędnych, scenkach z ich udziałem miałem ich serdecznie dość. Taki jestem nieczuły. Ale dzieci je pokochają i wymarzą sobie, by mieć ich pluszaki, figurki, cokolwiek.

Star Wars: The Last Jedi..General Hux (Domhnall Gleeson) ..Photo: David James..©2017 Lucasfilm Ltd. All Rights Reserved.

„Przebudzenie Mocy” zostało przez wiele osób określone jak film powielania schematów z „Nowej Nadziei” i nie sposób było się z tym nie zgodzić. Jednak struktura tamtego opowiadania i zupełnie nowa historia z nowymi bohaterami sprawiła, że oglądało się to naprawdę dobrze. „Ostatni Jedi” sięga po znane już rozwiązania zdecydowanie rzadziej, a jeśli to robi to zupełnie je przerabiając. Dotyczy to zarówno szkolenia Rey, które przebiega i kończy się nieco inaczej niż szkolenie Luke’a pod okiem Yody. Nie zmienia się jednak powód, dla którego szkolenie się kończy – padawan opuszcza mistrza, by ratować rebeliantów i bliskich. Podobnie z zabiciem Snoke’a przez Kylo Rena – Vader także pociął swojego mistrza, ale on zjednoczył się z Luke’em, czego Ben Solo uczynić nie zdołał z Rey. W „Last Jedi” masa jest tego typu wątków, które korzystają ze znanych już motywów, ale odwracają je w coś innego, za co Rianowi Johnsonowi należą się brawa.

Najpiękniejsze „Gwiezdne Wojny”

Gdyby w tym roku premiery nie miał „Blade Runner 2049” to produkcja Johnsona byłaby moim faworytem do zdobycia Oscara za zdjęcia. Są obłędnie piękne. Ba, śmiało powiem od razu, że to najpiękniejsze „Gwiezdne Wojny” w historii. Wiem, że to dość oczywiste, skoro przecież technologia idzie do przodu, ale piękno filmu wynika nie tylko z komputerowych efektów specjalnych. Ba, w znacznej części jego urok polega właśnie na tym, że komputera za wiele nie użyto – piękne scenografie, wiele praktycznych efektów specjalnych, Yoda, który ponownie jest kukiełką (i to jaką), a nie dziwadłem wygenerowanym cyfrowo. To tego otrzymujemy masę kadrów tak pięknych, że przejdą one zapewne do historii nie tylko gwiezdnowojennej sagi, ale i kina w ogóle. Korzystając z komputera i technologii motion capture stworzono za to postać Snoke’a (pod jego cyfrową maską kryje się oczywiście nie kto inny jak Andy Serkis) i jest to jedno z najlepszych wykorzystań tej technologii, jakie w życiu widziałem.

Dźwiękowo film także daje dużo radochy. Wykluczyć trzeba oczywiście jakikolwiek realizm (dźwięki w przestrzeni kosmicznej choćby), ale w swojej konwencji wszystko brzmi tu pięknie. Z głosem Marka Hammila na czele (w ogóle, to jest najcudowniejszy Luke Skywalker w całej historii), dźwiękiem mieczy świetlnych (choć mamy nieco mniej okazji, by go posłuchać niż w poprzedniej odsłonie), statki i maszyny – udźwiękowienie jest tu bardzo dobre. Muzyka Johna Williamsa, choć wielu z nas już do siebie przyzwyczaiła i bywa niezauważalna, tak jednak potrafi wciąż zrobić wrażenie. Nie tylko sięganiem po znane motywy, ale i serwując nowe, może nieco subtelne, rozwiązania.

Podsumowanie

Kurczę, ciężko jest mówić o tym filmie. Na „Ostatnim Jedi” miewałem momenty, w których szczęka bliska była ziemi, ale bywały też chwile, gdy zakrywałem oczy dłonią z zażenowania (to jest ten słynny facepalm). „Przebudzenie Mocy” było równe i choć nie wywołało we mnie tak skrajnych uczuć to zapewniło stałą, dobrą zabawę. Najnowsza produkcja w uniwersum, które uwielbiam, ma wiele, zdecydowanie za dużo, elementów bardzo zbędnych i irytujących, ale także mnóstwo scen i obrazów, które zapadną mi w pamięć na wiele lat. Gdyby oceniać produkcję Johnsona jako film, w oderwaniu od całego kontekstu, trzeba by film mocno skrytykować za brak spójności i równowagi w rozwijaniu fabuły. Najbardziej zagorzali „Gwiezdnych Wojen”, którzy na seans szli w garderobie kupionej specjalnie na seans wychodzili z kina wściekli (to o Tobie Kuba :*) i bałem się, że zaraz mnie pobiją z gniewu. I to przez telefon! Dla nieco mniej zagorzałego fana (to o mnie) to chyba po prostu świetny film, który został kilkoma fatalnymi decyzjami spłycony do poziomu filmu jedynie dobrego. Zabrakło równowagi Mocy. Czy odnajdziemy ją w epizodzie IX? Przekonamy się za dwa lata (nie wydaje mi się, żeby zdążyli z premierą na maj 2019, skoro nadal trwają prace preprodukcyjne, zdjęcia do VIII ruszały tuż po „Przebudzeniu Mocy”).

Partnerzy Troyanna