Nie lubię się bać – recenzja filmu „To”

O tym, że nie lubię horrorów już nie raz wspominałem. Dlatego początkowo miałem sobie seans „Tego” odpuścić. Kiedy jednak wielu znajomych przekonywało, że to jest całkiem niezły film – postanowiłem dać mu szansę.

W ogóle horrory mnie nie interesują. Pisałem o tym już przy okazji genialnego „Get Out”, który okazał się być powiewem świeżości w tym gatunku. Większość dreszczowców jedzie na utartym schemacie:

  • bohaterowie nie wiedzą co się dzieje, spokój, cisza
  • nagle „coś złego” wyskakuje, z szybkim montażem i mocnym wzrostem głośności
  • bohaterowie nie wiedzą co się dzieje, spokój, cisza
  • kiedy czujesz, że coś znowu wyskoczy to nie następuje
  • ale następuje kilka chwil później

Nowa fala horroru

Większość tego typu rzeczy stała się tak przewidywalna, że przestaje jakkolwiek straszyć. Zresztą, ja nie lubię się bać w kinie. Wolę odczuwać niepokój, przerażenie zupełnie innymi schematami. Przerażeniem, dramatem bohaterów, psychozą rozgrywającą się w ich duszy, zmieniającą ich. Swego rodzaju przerażeniem była kreacja Bane’a czy Jokera u Nolana lub psychotyczny Ray Marcus w „Zwierzętach Nocy” Toma Forda. Dźwięk spadających bomb w „Dunkierce”. Zupełnie inny poziom lęku i niepewności. Te wszystkie tak zwane „jum scares” mnie bardziej denerwują, gdyż żerują na najprostszych ludzkich instynktach.

Dlatego cieszę się, że powoli w kinie grozy pojawia się nowy trend, a może nawet subgatunek kina, zwany post-horror, którego przykładem był „Get Out”. Nie był on pozbawiony „jump scares”, jednak to nie one powodowały prawdziwy lęk widza. Nie będę się jednak tutaj rozwodził nad tym trendem, doskonale został on wyjaśniony w artykule na łamach The Guardian.

„It” będący adaptacją prozy Stephena Kinga od początku nie był na mojej liście tytułów do obejrzenia. Dlatego też w dniu premiery sobie odpuściłem ten seans. Kiedy jednak po kilku tygodniach docierało do mnie coraz więcej informacji od znajomych oraz mediów o tym, że jest to całkiem spoko film to postanowiłem dać mu szansę.

Ciekawość to pierwszy stopień do śmierci

Film opowiada o perypetiach grupki dzieciaków w małym miasteczku w stanie Maine (a gdzież by indziej u Kinga?), w którym od wielu lat bez wieści przepadają dzieci. Od początku też wiemy dlaczego, co sprawia, że widz wie, czego się boi, ale nie wiem czym to coś jest. A jest to klaun (?) Pennywise. Ten zabieg fabularny sprawia, że dość często wiemy co stoi za wszystkimi złymi uczynkami, lecz nie znamy jego motywacji, natury działania i to głównie w poszukiwaniu odpowiedzi na te zagadki film naprawdę chce się dalej oglądać.

Dodajmy do tego naprawdę fajne postaci – dzieciaków, którym kibicujemy od początku. Mnie się oglądało ich szczególnie fajnie, albowiem w wielu z nich odnajdowałem trochę siebie – a to grubasek, który więcej czasu spędza z książkami niż kolegami (huehue), a to prześladowani przez starszaków inni, albo jeszcze złamana ręka przedramienia czy nieudolne próby poderwania koleżanek. Cóż, dobrze znam te klimaty i wiem, że to bywa równie straszne, co największe monstra. A na pewno straszniejsze niż jump scares.

Ten pierwszy raz…

Tych, niestety, jest w filmie dość sporo i większość z nich jest przewidywalna. No, ale jest też jedna sytuacja, w której, sam w to nie wierzę, wrzasnąłem w kinie ze strachu. Nie wiem co mam o tym myśleć – z jednej strony szacun dla twórców, że udało im się mnie zaskoczyć, z drugiej – tak niekomfortowo dawno się nie czułem. Wracając jednak do naszych dzieciaków – wypadają oni generalnie bardzo fajnie. Zagrani na odpowiednim do swojego wieku luzie, z potrzebną dla takiej grupy chemią między aktorami, która aż bije z ekranu. No i momentami całkiem dobre dialogi powkładali scenarzyści w ich usta.

Bardzo dobrze na ekranie prezentuje się także To, czyli klaun Pennywise. Bill Skarsgard w tej roli momentami swoim opętaniem czy sposobem mówienia przypominał… Jokera w wykonaniu Heatha Ledgera. To jednak dwie zupełnie różne kreacje, ale Kingowy klaun był bardzo przerażający, ale i naprawdę świetnie zaprojektowany. Również sposób jego poruszania był dość ciekawy, chaotyczny i przerażający. Ta kreacja oraz wszystkie inne demoniczne stworzenia sprawiały, że „to” wywoływało niepokój nie tylko jump scare’ami. Na płaszczyźnie realizacyjnej w całości film wypada bardzo poprawnie i ciężko do czegokolwiek się przyczepić.

Niestety, „To”, choć jest filmem całkiem niezłym, to niewiele ma wspólnego z post-horrorem. Cóż, wszak to adaptacja książki sprzed wielu lat. Przyznać jednak muszę, że nie uważam seansu za stracony – ciekawi bohaterowie i straszenie widza czymś więcej niż wyskakującymi z ciemności istotami trzyma w napięciu do samego końca. No i chyba nigdy już nie zapomnę o nim z jednego powodu – to pierwszy film, na którym wrzasnąłem ze strachu w kinie. A ja nie lubię się bać.

Partnerzy Troyanna