Grzeszne Sin City

Dziewięć lat minęło od premiery pierwszej części filmu, który mnie zauroczył totalnie. Pół komiks, pół film, doskonała obsada, klimat rodem z gier z serii Max Payne (komiksów Franka Millera nie czytałem) i przenikające się historie. Może i byłem młody, ale film tamten kupił mnie na dobre. A, że na drugą część przyszło nam czekać nadspodziewanie długo, dzień przed seansem kinowym odświeżyłem sobie „jedynkę”.

I tamten film nie stracił nic ze swojego uroku, oglądałem kompletnie pochłonięty i pełen nadziei na drugą, wyczekiwaną od lat część. I co? Kurczę, niby wszystko się zgadza: format komiksowego filmu jest, klimat miasta jest, obsada w sumie także, ale… Coś jakoś nie pasuje. Czegoś bardzo brakuje. Nie wiem czego, ale wydaje mi się, że coś w scenariuszu jest nie tak: ciekawe wątki i kreacje zajmują minimum czasu (fanki Josepha Gordona Levitta będą zawiedzione, Bruce’a Willisa także). Każdy wątek jest mocno niedopowiedziany, jakby opisany bez detali.

Po prostu jakoś nie mogłem tego kupić. Film jest dobry, ale jakoś nie potrafił mnie urzec i salę kinową opuszczałem z takim dziwnym „MEH” na japie. W drodze do domu próbowałem wyliczyć wyróżniające się w filmie rzeczy:

– cycki Evy Green

– J. Alba (nie to nie jest lewy obrońca Barcelony)

– Marv

Za mało jak dla mnie Brolina, Boothe’a i jednego z mych ulubionych, acz mocno niedocenianych aktorów – Raya Liotty. Wszystko to kosztem cycków Evy Green. W sumie, całkiem spoko. Ale już tak serio, film jest fajny, warto poświęcić mu swój czas, ale nie spodziewajcie się majstersztyku. Bardzo dobrze wszystko opisali Sfilmowani:

Partnerzy Troyanna