Oscarowe aspiracje Netflixa – recenzja filmu „Mudbound”

W obecnym roku widać efekty wielkich inwestycji Netflixa we własne produkcje (a te w 2018 roku będą jeszcze wyższe). I to nie tylko w zakresie seriali, na którym to polu platforma już jest bardzo zauważalna, ale i w produkcjach filmowych. Nie dziwią więc aspiracje oscarowe serwisu. 

Netflix chce być nie tylko serwisem z treściami od dystrybutorów zewnętrznych, ale i sam produkować najwyższej jakości treści. Wreszcie w tym roku otrzymaliśmy sporo oryginalnych produkcji, które śmiało mogłyby mieć szeroką kinową dystrybucję: „War Machine„, „Okja” czy „Wheelman” to jedne z ciekawszych przykładów naprawdę ciekawych realizacji. Jednak świat kina elektryzują najmocniej nagrody, zwłaszcza te przyznawane przez Akademię Filmową, czyli popularne Oscary. Zresztą, produkcje finansowane przez Netflixa nie tylko były już nominowane, ale i zdobyły statuetkę. Mowa oczywiście o krótkometrażowym dokumencie „Białe Hełmy”. Nadszedł jednak czas na odważniejsze kroki w kategoriach fabularnych.

Istnieje, można powiedzieć, przepis na filmy, których notowania w Oscarach są wysokie. Film taki powinien być raczej dramatem, poruszającym ważne tematy społeczne, często niechlubne i wstydliwe okresy w historii Ameryki (w końcu to nagrody amerykańskiej Akademii Filmowej), nakręcone z dużą powagą, doskonałą obsadą (najlepiej jakiś Tom Hanks, Meryl Streep oraz koniecznie czarnoskórzy aktorzy) i wywołujące mocne dyskusje społeczne. I „Mudbound” zdaje się idealnie wpisywać w ten schemat, no, może poza wybitną obsadą aktorską.

Ślamazarny początek

Film Dee Reesa ten opowiada o dziejach dwóch rodzin z terenów wiejskich Missisipi w okresie drugiej wojny światowej: białej oraz czarnej. I choć teoretycznie niewolnictwo zostało w USA zniesione niemal wiek wcześniej, to rasizm wciąż jest problemem powszechnym. Dlatego też mimo pozorów współpracy na rzecz wspólnego celu, zbierania plonów na wspólnej ziemi, to czarni Jacksonowie są traktowani jak własność przez białą rodzinę McAllanów. Wspólne w obu rodach jest jeszcze jedno: Wielka Wojna w Europie zabiera ich dzieci na front. Obserwujemy wydarzenia od okresu przedwojennego, przez nieobecność synów, aż po ich powrót oraz reperkusje tegoż.

W filmie wyraźnie zarysować można trzy odrębne akty: początek, czyli dzieje obu rodów oraz interakcje pomiędzy nimi w okresie do zakończenia wojny, rozwinięcie, w którym weterani wojenni wracają do domów i próbują się odnaleźć w niezbyt ciekawych okolicznościach oraz bardzo mocny finał. Każda z tych części opowiada o innym okresie czasu, od kilku lat, przez kilka miesięcy, aż po ledwie kilka godzin. W ciekawy sposób skonstruowana jest narracja „Mudbound”, choć nie oznacza to, że w sposób idealny. Historia pchana jest do przodu poprzez głosy z offu poszczególnych bohaterów. Mało w tym wszystkim dialogów, widz obserwuje wydarzenia, którymi chce z nim podzielić się jedna z kilku postaci: ojcowie i matki obu rodzin, weterani wojenni.

Dopiero w kolejnych aktach, które przedstawiają krótsze już wycinki historii, więcej jest dialogów, a mniej narratorów. Niestety, ta pierwsza część, choć ciekawa, ciągnie się zbyt długo, a narracja z offu bywa męcząca. Trochę głupio się przyznać, ale na tym etapie zasnąłem przy pierwszym podejściu do „Mudbound”. Choć nie jest zasługa wyłącznie mało pociągającej narracji, ale i późnej pory – zacząłem oglądać film bodajże koło trzeciej w nocy. Jeśli przebrnie się przez pierwszy akt, trwający około godziny, zostaniemy wynagrodzeni.

Napierw „Punisher„, teraz „Mudbound”- PTSD to jeden z ważniejszych motywów obu produkcji

Bo już drugi akt nabiera rozpędu, w momencie kiedy do Missisipi z wojny w Europie wracają Ronsel oraz Jamie i nie mogą się odnaleźć na ogarniętym rasizmem południu USA. Ronsel był na wojnie wyzwolicielem – nikt nie zwracał uwagi na jego kolor skóry. Jamie z kolei przeżył sporą traumę i otarł się o śmierć. PTSD staje się tematem, który ich jednoczy wbrew oczekiwaniom ich rodzin. Rodzi się między nimi ciekawa relacja ewoluująca szybko w przyjaźń, co powoduje coraz większe komplikacje. I wtedy wkracza akt trzeci, który momentalnie przyspiesza, a wydarzenia nie tyle trzymają w napięciu, co powodują głęboki szok (mimo, że wszystko musiało do tego doprowadzić).

W „Mudbound” pojawia się wiele wątków trudnych, jednak nie wszystkie otrzymują odpowiednio dużo uwagi od twórców. Poza rasizmem czy PTSD mamy także sytuacje amerykańskiej wsi, dramaty wewnątrz obu rodzin – gatunkowo film jest bardzo ciężki, choć ze względu na sposób narracji ciężar ten nie zawsze jest odpowiednio odczuwalny.

Nominacje aktorskie do Oscara?

Wreszcie, film, mimo niezbyt wybitnej obsady (ale jak na budżet – 10 milionów dolarów – i tak jest nieźle), ale kreacje są tu naprawdę niezłe. Czy to prosty i gburowaty Henry (Jason Clarke, który chyba nigdy nie przestanie mnie irytować), czy spłoszona, acz odważna Laura (Carey Mulligan), przez ambitnego ojca czarnoskórej rodziny Hapa (Rob Morgan) i nader troskliwą jego żonę (Mary J. Blige), aż po ociekającego niechęcią do całego świata Pappy’ego (Jonathan Banks) – wszyscy wypadają tu bardzo przyzwoicie. Brylują jednak weterani wojenni, zwłaszcza Ronsel (Jason Mitchell), bo Jamie (Garett Hedlund) bywa momentami zbyt karykaturalny w swoim PTSD. Wszystkie kreacje jednak kipią emocjami między sobą, niezależnie czy mowa o emocjach pozytywnych czy negatywnych. W wielu amerykańskich mediach widziałem informacje o tym, że Mary J. Blige ma spore szanse na nominację oscarową za drugoplanową rolę kobiecą i choć jest naprawdę niezła, to jednak do Oscarów chyba jeszcze trochę tutaj zabrakło.

Ciekawie prezentuje się też obraz południa Ameryki w połowie XX wieku. Piękne kadry krajobrazu ciekawie kontrastują z przepełnionymi ciemnością sylwetkami ludzi. Twórcy zadbali o dobre scenografie oraz kostiumy, dzięki czemu błoto pojawiające się w tytule filmu zaczyna nabierać sensu.

Podsumowanie

„Mudbound” podkreśla wysokie aspiracje Netflixa i wskazuje, że jesteśmy świadkami dopiero początku ofensywy tej platformy. Jeśli za 10 milionów dolarów można zrobić dobre kino, to co dopiero będzie w kolejnych latach, gdzie mamy otrzymać „The Irishmana” Martina Scorsese za dziesieciokrotność tej kwoty? Dee Rees oferuje nam całkiem mocne kino, któremu brakuje właściwie tylko jednego – odpowiedniego tempa. Jeśli jednak uda się wam przebrnąć przez pierwszą część tej produkcji czeka was naprawdę ciekawy obraz problemów Ameryki w połowie minionego wieku i bardzo mocne zwieńczenie historii. Niestety, ten dość ślamazarny początek zaniża moją ocenę o co najmniej jedną notę.

Partnerzy Troyanna