„Valerian i Miasto Tysiąca Planet” – recenzja

Zapowiadany jako epickie dzieło Luca Bessona i duchowy spadkobierca udanego „Piątego Elementu” film trafił już do kin, więc nie wypadało nie sprawdzić go w IMAXie. Czy „Valerian i miasto tysiąca planet” jest warta waszego czasu?

Jeny, już chyba na początku muszę powiedzieć, że niezbyt, bo i rozpisywać mi się wyjątkowo nie chce. Dzisiejsza recenzja będzie pewnie jedną z krótszych. A szkoda, bo trzymałem kciuki za film, który jest jednocześnie najdroższą produkcją w historii kina stworzoną bez udziału Stanów Zjednoczonych – różne źródła podają kwoty pomiędzy 170, a 210 milionów dolarów. To sporo. Nie wiem tylko na co te pieniądze poszły.

Scenariusz? Niekoniecznie. Choć jest to adaptacja serii komiksów, więc materiał źródłowy jest gotowy, to jego przeniesienie na kinowy ekran mocno kuleje. Nie ma tu niczego, co by przyciągało uwagę i emocjonowało. Nie ma bohaterów, którym chcemy kibicować (co wynika też ze słabej gry aktorów, ale o tym później). Nie ma zwrotów akcji, które nie byłyby do przewidzenia. Serio, już po pierwszym ujęciu od razu wiemy kto jest głównym złym pociągającym za sznurki zza kurtyny i nawet ciężko udawać zaskoczenie – przez cały film wiemy jak to się zakończy. Dialogi? Mizeria. Drętwota. Smutek.

To może kontrakty aktorów? Cara Delevingne może i jest topową modelką (chyba?) i zasięgową Instagramerką (na pewno), ale aktorka z niej żadna. Jeszcze w „Legionie Samobójców” zakryto to charakteryzacją i CGI, ale tutaj jak na dłoni widać, że jeszcze wiele przed nią. I choć lubię na nią patrzeć, to w trakcie seansu aż mi się odechciewało. Dane DeHaan wypada ciekawie. Tak, to chyba odpowiednie określenie, bo nie jest to kreacja ni dobra, ni zła, ale próbuje momentami przyciągać uwagę. Clive Owen? Dość niewiele go na ekranie, ale wystarczająco, by uznać, że szkoda mi tego dawniej ulubionego aktora. Rihanna? Ma swój moment, tyle. O ile to ona, bo niekoniecznie (ten efektowny taniec to mogła być zwyczajnie dublerka). No i tyle.

To może ten hajs poszedł na efekty specjalne? Na pewno. Ale czy są to dobrze wydane pieniądze? No nie wiem. Na pewno pięknie prezentują się projekty kostiumów, scenografii czy przeróżnych ras, które oglądamy, ale ich wykonanie nie zawsze stoi już na wysokim poziomie. Kolorów jest tak wiele, że momentami mogą oczy boleć. A same efekty są mocno plastikowe i nie pozwalają za bardzo uwierzyć w przedstawione wydarzenia. Cóż, może taka była wizja Bessona, ale mnie ona zupełnie nie kupuje.

No tak, miało być krótko, a znowu się rozpisałem. Niestety, „Valerian i miasto tysiąca planet” nie wywołał u mnie żadnych emocji, choćby nawet negatywnych (co udało się choćby „Transformersom”). Trochę szkoda, bo sam świat przedstawiony wydawał się na tyle ciekawy, że można było z niego wykrzesać znacznie więcej. Jeśli tak drogi film (bez udziału pieniędzy z Hollywood, ale za to z udziałem chińskich środków) się nie zwróci, a na to się zanosi, to może być bardzo spektakularny koniec kariery Luca Bessona. A byłoby szkoda, bo reżyser „Leona Zawodowca” czy „Piątego Elementu” to barwna postać kina.

Partnerzy Troyanna