Walcząc z wiatrakami i własnymi urojeniami – recenzja filmu „Człowiek, który zabił Don Kichota”

Wyszedłem z kina i jestem w szoku. Bo Terry Gilliam bo wielu latach walki z przeciwnościami losu dał nam film bardzo chaotyczny, momentami niezgrabny, ale oszałamiająco dobry.

Nie da się o tym filmie pisać bez szerszego kontekstu, którym są niemal trzy dekady niepowodzeń w produkcji obrazu, kolejnych castingów i nieudanych powrotów na plan zdjęciowy. Gilliam już w 1989 roku zechciał stworzyć ten film, lecz borykał się z problemami finansowymi. Kiedy ostatecznie w 2000 roku udało się wszystkich (w tym Johnny’ego Deppa w roli głównej) zebrać na planie filmowym, ten został zniszczony przez powodzie i fatalne warunki atmosferyczne w hiszpańskim regionie Nawarry.

Pięć lat później Gilliam spróbował ponownie. Jednak Depp się rozmyślił, a nowo obsadzony w roli Don Kichota John Hurt zachorował na raka (co lata później spowodowało jego śmierć). Plany znowu odłożono, casting zmieniono (Deppa zastąpił Ewan McGregor, potem Jack O’Connell…), odłożono… Aż w końcu, w minionym roku wszystko zaczęło mieć się ku lepszemu. Nowy casting: Jonathan Pryce w roli Don Kichota, Adam Driver w roli głównej, do tego Stellan Skarsgard i Olga Kurylenko, a całość wreszcie uniknęła fatum poprzedników.

Projekt stał się obiektem kpin całego środowiska filmowego, jako projekt, wokół którego dzieją się wszystkie negatywne aspekty tworzenia filmów: za mało pieniędzy, pogoda działająca na niekorzyść, problemy z ubezpieczeniem planu zdjęciowego, krnąbrne filmowe gwiazdy. Gilliam odnosi się do tego również w samym filmie, co nadaje obrazowi jeszcze większej głębi.

O czym jest to film? O tak wielu kwestiach jednocześnie, że czasem ciężko za tym nadążyć. Wszystko rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych, a do tego na wielu płaszczyznach pomiędzy fikcją, jawą, a rzeczywistością. I choć często jest w tym bardzo chaotyczny, to i tak potrafi dać wiele radości widzowi.

Główną rolę w historii stanowi Toby, arogancki reżyser reklam, który na potrzeby nowego zlecenia powraca w rejony, gdzie przed dekadą, jako ambitny student, tworzył swój pierwszy amatorski film – historię Don Kichota. W wolnej chwili od ciągle odkładanych zdjęć do swojej nowej reklamy Toby udać się w sentymentalną podróż do miasteczka, w którym robił swój film. I tym samym uruchamia lawinę niekorzystnych wydarzeń, w których centrum się odnajduje.

Nagle się okazuje, że jego praca sprzed dekady miała ogromny wpływ na mieszkańców miasteczka, z którymi tworzył studencką produkcję. Dziewczyna, którą był zauroczony wyjechała do Madrytu w poszukiwaniu blasku, a szewc, który odegrał rolę Don Kichota… Za bardzo wczuł się w swoją rolę.

U Gilliama w nowym filmie absurd goni absurd. Nieoczekiwane przypadki gonią jeszcze bardziej niespodziewane wypadki, spirala wydarzeń tak niewiarygodnych się zapętla sprawiając, że bohater traci umiejętność rozróżniania rzeczywistości i fikcji, w której żyją bohaterowie, których spotyka na swojej drodze. Jednocześnie mierzy się z konsekwencjami swoich czynów sprzed dekady.

Wszystko zaś spinane jest doskonałymi dialogami, które nie tylko pozwalają na utrzymanie się jakiegokolwiek załamania pomiędzy filmową rzeczywistością, a urojeniami bohaterów, ale także korzystają z dwuznaczności dwóch języków, którymi postaci się posługują. Humor zawiera się też w wielu drobnych sytuacjach, które co chwila na ekranie są pokazywane. Momentami Gilliam decyduje się także na przełamanie czwartej ściany, co jedynie podkreśla na jak wielu przestrzeniach jest do doświadczalne dzieło.

Bardzo dobrze swoją grą zagubienie Toby’ego oddaje Adam Driver. Co prawda, jestem w stanie oczami wyobraźni zobaczyć w tej roli Johnny’ego Deppa ze swoich najlepszych lat w tej roli, ale Driver wypada naprawdę dobrze. Pochwalić należy również Jonathana Pryce’a, który momentami jest uroczo wiarygodny w swoich urojeniach, a jego bohater także nie był dla niego łatwy do odegrania. Razem tworzą chyba najlepszy duet komediowy (choć komedia to nie zawsze zamierzona) od miesięcy. Pozostała część obsady nie przewija się w filmie zbyt często, ale robi niezłe wrażenie (zwłaszcza Joana Ribeiro, i nie mam tu na myśli jedynie względów estetycznych).

„Człowiek, który zabił Don Kichota” nie wygląda zjawiskowo, miewa celowo bardzo mizerne efekty specjalne, co jedynie wzmacnia komediowy przekaz, zresztą nie ma co się dziwić, że wizualnie film jest mocno oszczędny – Gilliam na pewno nie chciał kolejny raz przekroczyć budżetu. Docenić należy za to kostiumy oraz scenografie w tym filmie, bo wzmacniają pojęcie zagubienia pomiędzy fikcją, a filmową rzeczywistością.

Jestem pod ogromnym wrażeniem nowej produkcji Gilliamia. Jasne, bywa momentami zbyt chaotyczna i na pewno jest nieco za długa, ale na pewno nie daje ani chwili na znudzenie. Kocham tak absurdalne sytuacje, które reżyser nam serwuje, a zabawa konwencją wychodzi mu świetnie. Doceniam również stopień zakręcenia całej historii, bo coś takiego nie wymyśliłby nawet tak chory umysł jak mój. A ja cenię chore umysły. I cenię mocno ten film.

Partnerzy Troyanna