Więcej niż koncert, czyli wrażenia z występu Radiohead na Lollapaloozie

Kiedy spytasz mnie o najlepszy, jak dotąd, koncert mojego życia odpowiem bez wahania: 25 sierpnia 2009 roku, Cytadela, Poznań – Radiohead. I jestem wręcz wściekły na siebie, że na kolejny koncert tego zespołu przyszło mi czekać aż siedem lat.

Kiedy jednak po wielu wątpliwościach i znakach zapytania podjąłem decyzję o wyjeździe na festiwal Lollapalooza w Berlinie właśnie… wyprzedały się bilety. Postanowienie i pożądanie ujrzenia na żywo zespołu, który właśnie wydał jeden z najlepszych, a na pewno najbardziej dojrzałych, albumów w swojej karierze było tak silne, że pojechałem w ciemno. Za bilet wart 80 euro byłem gotów zapłacić nawet 100 euro, a pewnie i więcej.

Pierwszy raz w życiu musiałem koczować przed wejściem na festiwal i desperacko szukać biletów. Jak się jednak okazało, osób, które równie desperacko chciały odsprzedać niewykorzystane lub niechciane bilety było jeszcze więcej, a niewidzialna ręka rynku sprawiła, że już po 10 minutach podeszła do mnie dziewczyna oferując opaskę na festiwal za jedyne 40 euro. Nie chciałem wierzyć, choć to wszystko wyglądało wiarygodnie, a z radości i wdzięczności postanowiłem przepłacić i dałem 50 euro.

 

Po kilku minutach (i dwóch szybkich piwach) znalazłem się na terenie festiwalu, nie wierząc we własne szczęście. Bo właściwie przed wyjazdem już niemal pogodziłem się z moją nieobecnością na imprezie. Zakładałem najczarniejszy scenariusz, a spotkała mnie przyjemna niespodzianka.

O samym festiwalu napiszę może kilka zdań w innym miejscu, przejdę więc do sedna, czyli koncertu jednej z najważniejszych grup muzycznych ostatniego ćwierćwiecza. Zespołu, który wielu obserwatorów muzycznych rozczarowuje na żywo. Tak, jestem uberfanem Radiohead, ale nie psychofanem, więc miłość do MUZYKI tego zespołu nie zaślepia kilku ewidentnych wad, które dostrzegam. Ale w trakcie wykonania na żywo są to drobne detale.

Największą siłą Radiohead jest muzyka

Ustalmy sobie jedno: największą siłą Radiohead jest ich twórczość muzyczna. Panowie ani nie są jacyś wybitnie piękni, ani zbyt charyzmatyczni, ani ruchliwi w trakcie koncertów. Jonny Greenwood zdaje się niemalże odcinać od publiki, unikając kontaktu wzrokowego z publiką za pomocą kurtyny z własnej grzywki. I na tym polega całe założenie tego zespołu: nie ma być efektownie, bez oszałamiających wizualizacji, które odciągałyby uwagę od tego, co najistotniejsze: muzyki granej przez panów na żywo. A to jest najwyższy poziom maestrii.

img_1801

I co jest jednocześnie najlepsze i najgorsze: żaden koncert Radiohead nigdy nie będzie idealny. Taki musiałby zawierać wszystkie nagrane przez zespół utwory i trwać zapewne niemal dobę. To niemożliwe, więc każda setlista składa się z połowy (czasem do 2/3) niemal pewnych utworów (z czego pierwszych pięć obecnie to produkcje z „Moon Shaped Pool”), puli kilku łatwych do przewidzenia, choć stosowanych rotacyjnie szlagierów oraz dwóch, czasem trzech niespodzianek. Przy tak bogatym repertuarze panowie z Oxfordu mogą żonglować setlistą dowoli, sprawiając, że każdy koncert będzie innym doświadczeniem z całkowicie inaczej rozłożonymi akcentami. I będzie w każdym wzbudzał zupełnie inne uczucia.

Nowe utwory brzmią lepiej na żywo

Jak było w Berlinie? Bardzo dobrze! Od pierwszej do niemal ostatniej nuty. Szybko jednak przeżyłem rozczarowanie: to nie to samo, co za pierwszym razem. Nie chcąc sobie psuć jednak zabawy jeszcze szybciej pogodziłem się z faktami – pierwszy raz jest tylko raz, trzeba się skupić na „tu i teraz”. Nowe kompozycje bardzo dużo zyskują na żywo, takie „The Numbers” czy „Decks Dark” wchodzą na zupełnie wyższy poziom. Po cichu liczyłem, że wreszcie zapałam bardziej ognistym uczuciem do „Burn The Witch”, ale jakoś do tego nie doszło. Choć to pewnie kwestia ludzi, którzy desperacko przeciskali się obok mnie bliżej w kierunku sceny, nieco psując moje doświadczenie.

Zupełnie nieoczekiwanie Yorke i spółka wyskoczyli z „No Surprises” oraz „Let Down”, jednak zabrakło nieco więcej utworów z albumów „Kid A” czy „Amnesiac”. Jak jednak pisałem wyżej – nigdy nie będzie idealnie w kwestii setlisty. To niewykonalne. Wszystko inne wypadło świetnie, z improwizowanymi (w „The Gloaming” czy „Everything in its Right Place” choćby) partiami włącznie. Każdy utwór oddawał idealnie ładunek emocjonalny znany z albumów. A to jak każdy przeżyje te muzyczne chwile zależne jest od każdej z osób. Sam nie spodziewałem się łez szczęścia akurat na „Reckoner”. Taki silny i mężny facet rozpłakał się od śpiewania podstarzałego kolesia. Brawo ja.

img_1802

Za mną więc kolejne niesamowite przeżycie, które chcę przeżywać… Znowu i znowu. Obstawiam, że Radiohead ruszy  w przyszłym roku w regularną trasę koncertową i znowu zawita w okolice Polski. Czy do nas, tego nie jestem pewien. Wiem jednak, że wówczas znowu ruszę się z domu w pogoni za Thomem, Jonnym, Edem i resztą. Nie będę na kolejny koncert czekać znowu siedmiu lat. Zwłaszcza, że podejrzewam ich o koniec kariery muzycznej za kilka lat.

Trzeba więc napawać się, póki tylko można, kunsztem jednych z najwybitniejszych i najbardziej wszechstronnych muzyków tego wieku. Nie wizualizacjami, które każdy może sobie odtworzyć w domu na ekranie telefonu. To piękna muzyka, grana przez wirtuozów, na Twoich oczach. Będziesz mógł opowiadać dzieciom, że słyszałeś solówkę Jonny’ego z „Paranoid Android”, wyciąganie głosu Thoma na wyżyny umiejętności w „Nude” czy piękny śpiew Eda w „Street Spirit” na żywo. Tych wspomnień nikt Ci nie zabierze. Mnie również.

Znajdź idealny dla siebie nocleg w Berlinie!

Partnerzy Troyanna