Więcej niż metamorfoza Bale’a – recenzja filmu „Vice”

Christian Bale odbierając Złotego Globa dziękował szatanowi za to, że ten natchnął go do zagrania Dicka Cheney, dawnego wiceprezydenta USA. Fakt ten wywołał głośną dyskusję w mediach. A to wszystko w związku z nowym filmem – „Vice”.

Adam McKay staje się w ostatnich latach jednym z ważniejszych twórców filmowych Ameryki. Dlatego dość mocno czekałem na jego kolejny obraz. Trzy lata po rewelacyjnym „The Big Short” McKay podejmuje się równie skomplikowanego tematu z precyzją jeszcze większą niż dawniej. I na temat równie ważny, choć nieco już zapomniany, przynajmniej w Polsce.

„Vice” to historia Dicka Cheney (jeny, wciąż nie wiem dlaczego i po co imię Richard jest tak powszechnie skracane do formy „Dick”, ale bardzo mnie to bawi), czyli osoby, która doszła do ogromnych wpływów w bardzo burzliwych czasów i kształtowała światową politykę. Bardzo się cieszę, że McKay sięgnął również do przeszłości polityka, albowiem potrafiła uzasadnić motywację bohatera zagranego przez Christiana Bale’a. Dzięki temu otrzymujemy nieco pełniejszy obraz tej kontrowersyjnej postaci.

„The Big Short” potrafił opowiedzieć o skomplikowanych wydarzeniach finansowych w nieskomplikowany sposób, sięgając po łamanie czwartej ściany, narracyjne dygresje i odskocznie. Ten styl opowiadania historii został w „Vice” jeszcze bardziej doszlifowany, bo choć mamy do czynienia z nieco prostszymi wydarzeniami niż historia kredytów hipotecznych, tak reżyserowi udaje się skakać po osi czasu z precyzją odpowiednią do budowania ciekawej narracji bezkompromisowego człowieka.

Zwłaszcza, że McKay ze swoim głównym bohaterem się nie patyczkuje. Pokazuje jego atuty, ale z jeszcze większą bezczelnością odsłania jego intencje, wady i chęć rozpętania wojny w Iraku. Reżyser stosuje przy tym wszystkim masę cudownych zabiegów narracyjnych, o których pisać bym nie chciał, by nie zepsuć wam zaskoczenia i doskonałej zabawy. W jednym momencie nie da się nie śmiać, by po chwili wkroczyć na śmiertelnie (dosłownie) poważne tematy. Duża w tym zasługa mistrzowskiego montażu, który przeplata w precyzyjny sposób ujęcia z planu oraz różnego rodzaju gagi. Za ten montaż będą zapewne jakieś Oscary!

Jeśli by się uważniej przyjrzeć, to McKay nie zrobił filmu o dawnym wiceprezydencie USA, a tak naprawdę o procesie społecznym, w którym odegrał sporą rolę. Polaryzacja społeczeństwa amerykańskiego sięga obecnie zenitu i jest efektem wielu decyzji i procesów rozpoczętych przez środowisko polityczne na przestrzeni wielu ostatnich dekad. I z tego powodu po wyjściu z kina raczej ciężko o uśmiech na twarzy, bo ostatecznie wracamy do podzielonego świata, co nam reżyser zakomunikował dość mocno.

Ten film to również fantastyczne kreacje aktorskie. Nie tylko nazwiska robią tutaj wrażenie, ale i poziom umiejętności, jaki McKay potrafi z tych i tak już powszechnie uznanych za zdolne nazwisk wyciągnąć. Bale, znany także jako człowiek-kameleon, jest doskonały, choć jego postać nie szarżuje, w swoim wyważeniu jest jednak bardzo dobra. Doskonale wtóruje mu Amy Adams w roli małżonki głównego bohatera, ale dla mnie najwybitniej wypadają Sam Rockwell oraz Steve Carell (znowu?!). Do tego mnóstwo znajomych twarzy w rolach trzecioplaonowych i ciekawy Jesse Plemons (czyli ten aktor, którego wszyscy mylą z Mattem Damonem).

Co chciałbym jeszcze podkreślić, to doskonałe charakteryzacje, które sprawiają, że momentami aktorów poznać możemy dzięki ich głosowi, nie twarzy. Rockwell jako George W. Bush wygląda obłędnie, starzejący się wraz z opowieścią Steve Carell jako Donald Rumsfeld jest pod koniec niemal nie do poznania. Do tego Amy Adams, która wraz z wiekiem wciąż jest piękna, ale jednak jakaś inna. I oczywiście sam Cheney, który szybko się starzeje. Zespół od charakteryzacji zasłużył tutaj na wielkie uznanie. I może nawet Oscara.

Adam McKay po raz kolejny daje nam świetną produkcję, ale jednocześnie wyciąga wnioski. Poprzednio liczba informacji do przetrawienia przez widza była wręcz ogromna, co mogło męczyć, zaś w „Vice” jest to wszystko opowiedziane znacznie przystępniej dla przeciętnego widza. Świetne zaangażowane kino, ze wspaniałymi kreacjami, wybitnym montażem. I nie musimy za to dziękować szatanowi, a reżyserowi. Bardzo jestem ciekaw jakiego tematu podejmie się w następnej swojej produkcji McKay. Oby był to Donald Trump.

Partnerzy Troyanna