Życie jest nowelą, całkiem wrogą, czyli recenzja „Life”

Od pierwszych zwiastunów film „Life” zdawał się być niemal kopią „Aliena”, co jednak nie zniechęcało mnie do wizyty w kinie.

Na jednym ekranie mieli się przecież pojawić Ryan Reynolds i Jake Gyllenhall, którzy są przyjaciółmi, a to mogło zwiastować ciekawą chemię między ich postaciami na ekranie. Poza tym, film był dość oczywisty do przewidzenia – oto grupka ludzi w kosmosie będzie musiała się zmierzyć ze śmiertelnie niebezpiecznym obcym na pokładzie statku. Stara bajka, nic nadzwyczajnego.

W „Life” jesteśmy świadkami wydarzeń na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, której załoga przejmuje bardzo cenne próbki gleby z Marsa, które mogą być cenne w kontekście dalszego podboju kosmosu. Wszystko zaczyna się od ładnego początku zrealizowanego mastershotem, co przywołuje oczywiście nawiązania do „Grawitacji”. Załoga, którą obserwujemy to nie tylko kosmonauci, ale i naukowcy, więc szybko przystępują do badania nowych próbek. Do momentu, aż COŚ POSZŁO NIE TAK. Sorry, bardzo chciałem to napisać.

Scenariuszowo nie jest to film wybitny pod żadnym względem, ma kilka luk, co jednak nie przeszkadzało mi za bardzo w całkowitym odbiorze filmu, ponieważ jeden z tych wątków podobał mi się akurat bardzo. Chodzi o ewolucję żyjątka, naszego tytułowego „Życia”, któremu nawet w filmie nadano jakieś imię, ale ten film wywoływał tak wielkie emocje, że już mi to imię wypadło z głowy. Jednak obserwowanie pierwszej pozaziemskiej formy życia, choć jest to oczywiście wymysł wyobraźni scenarzystów, mnie strasznie fascynowało. Zwłaszcza, że początkowo mamy do czynienia z pojedynczymi komórkami, później z czymś niemal jak roślina, a potem wraz z przyjmowaniem kolejnych pokarmów zmienia się w  strasznie inteligentną meduzą, aż na koniec… Nie no, naprawdę, byłem ciekaw jak będzie wyglądał proces rozwoju tego żyjątka i ten motyw całkowicie mi odpowiada.

Ale gorzej z innymi, bo postaci mamy tu strasznie płytkie i niezbyt rozwinięte, a relacje pomiędzy nimi to już w ogóle chyba nie istnieją. Każda z siedmiu postaci na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej ma dwie, maksymalnie trzy cechy nadane im przez scenarzystów.

1 – mechanik, dowcipniś, nie wykonujący wszystkich rozkładów
2 – medyk, nienawidzący ludzkości
3 – szefowa, dbająca o powodzenie misji
4 – biolog, lekceważący zasady w pogoni za odkryciem

I tak dalej.

No i widzicie, że między tymi postaciami nie może dochodzić do skomplikowanych interakcji, a konflikty pomiędzy nimi są bardzo proste i szybko się kończą. I to nie tylko w wyniku śmierci którejś z nich. Brak tu też gęstego strachu, tego namacalnego poczucia niepewności związanego z obecnością morderczej istoty na pokładzie obiektu, z którego normalna ludzka istota chciałaby od razu uciec (a wpada na to dopiero pod koniec filmu).

Film na szczęście dość szybko się rozkręca, choć pierwsze, powiedzmy pół godziny, to ciekawa, ale strasznie nudnie pokazana scena wgapiania się w żyjątko przez szyby laboratorium, przez co większość kadrów i cięć trzyma naszą uwagę na aktorów patrzących na szybę. No nie jest to zbyt ciekawe i takich kadrów mamy zdecydowanie zbyt wiele.

Mamy też w „Life” jeden ćwierćwątek rozkazów dla załogi z Ziemi, który jest niestety mocno zmarginalizowane, a szkoda, bo to mogłoby doprowadzić do kłótni wśród ludzi i jeszcze bardziej spotęgować poczucie zagrożenia i beznadziejność ich sytuacji. Jednak te rozkazy wspominane są może dwukrotnie, więc ciężko by miało to wpływ na naszych bohaterów.

Niemal cała akcja odbywa się wewnątrz stacji kosmicznej, więc mamy ciasne korytarze pokonywane w stanie nieważkości, skomplikowane komputerki i nowoczesne hologramy, to jednak ciężko wczuć się w gęstość klimatu lokalizacji. Brakuje tego poczucia klaustrofobicznego położenia bohaterów, co mogłoby podnieść lęk w widzu. Ale też nie ma tu specjalnego dramatu – jest po prostu poprawnie. Nie zabrakło oczywiście scen, w których podziwiamy wnętrza statku z perspektywy naszego żyjątka, a to jest wyjątkowo ciekawe, ponieważ ma ono umiejętność patrzenia każdą swoją komórką (ale fajna umiejętność!), co fajnie musiałoby wyglądać w kinie VR.

W kwestii muzyki, w trakcie filmu wydawało mi się, że jest zbyt patetyczna, dramatyczna i w ogóle bardziej przeszkadza niż buduje klimat napięcia i klaustrofobii. Teraz (następnego dnia) próbuję sobie przypomnieć te wątki muzyczne i za nic nie mogę sobie tej muzyki przypomnieć. Czyli była po prostu nijaka.

Będąc w kinie w piątkowy wieczór byłem świadkiem niemal pełnej sali kinowej, co mnie pozytywnie zaskoczyło. Jednak w trakcie seansu kilkanaście osób opuściło seans niemal w pierwszej połowie filmu. Nie wchodząc już w dyskusję po co ludzie płacą za bilet i wychodzą z kina oceniając produkcję po zaledwie fragmencie, było to dla mnie bardzo zaskakujące, ponieważ wskazywałoby na to, że film jest tragicznie słaby. A przecież nie jest. Jest dokładnie tym, co obiecywał – tanią (nie tak tanią, bo kosztował 58 milionów dolarów) kalką „Obcego”, z dość płaskimi bohaterami, ale ciekawym rozwojem żyjątka i fabuły. Luki scenariuszowe mogą boleć, ale przecież, ten film jest znacznie lepszy od „Assasin’s Creed”, a z ekranizacji tej gry nikt w trakcie seansu nie wychodził. Zresztą, warto wysiedzieć w kinie do końca, ponieważ ostatnia scena… Jest tak kuriozalnie dramatyczna, że aż śmieszna (choć w pewnym momencie czułem, że tak to się skończy). Tak uroczego śmiechu w skrajnie dramatycznym finale dawno nie przeżyłem w kinie.

Partnerzy Troyanna