Quentin Tarantino jest jednym z ważniejszych twórców kina naszej epoki, a każdy niemal jego film staje z miejsca klasykiem. Czy tak samo stanie się z jego najnowszą produkcją?
Ciężko to jednoznacznie ocenić, albowiem mamy do czynienia z bardzo niestandardową, jak na tego reżysera, produkcją. W wielu wywiadach podkreślał, że przedostatni film jaki zrobił jest swego rodzaju dziełem jego życia. Tym bardziej zaskakujący jest fakt, że takie deklaracje dotyczą produkcji, która najmniej ma wspólnego ze stylem, z jakiego Tarantino można kojarzyć: błyskotliwe dialogi, podział narracji na rozdziały, dużo brutalnych akcji i bardzo ciekawi oraz wyraziści, liczni bohaterowie.
Na festiwalu w Cannes „Pewnego razu… w Hollywood” nagrodzono sześciominutową salwą braw na stojąco, co jednocześnie pokazuje dla kogo ten film powstał. To produkcja stworzona przez wielkiego miłośnika kina, dla wielkich miłośników kina, swego rodzaju hołd dla Hollywood w bardziej barwnych i ciekawych czasach. Dlatego ten film niekoniecznie spodoba się przeciętnym widzom, w tym także fanom poprzednich produkcji Quentina Tarantino.
Reżyser odrzuca bowiem większość schematów, z których zasłynął: podział historii na wyraźnie opisane rozdziały, liczne grono bohaterów, którzy mają istotny wpływ na historię czy długie, błyskotliwe dialogi, które przenikają do naszej rzeczywistości i chcemy je cytować w rozmowach ze znajomymi. I choć wytrawny fan Tarantino znajdzie w jego nowym filmie masę ukrytych znaczeń, masę miłości do dawnego Hollywood i kilka znaków rozpoznawczych tego twórcy, to jest to zdecydowanie najmniej „tarantinowski” film w karierze Tarantino. Owszem, jest wszechobecny zachwyt stopami, jest marka papierosów, która pojawia się w całym „Tarantinoverse” (warto zostać w kinie w trakcie napisów), ale to wciąż jednak niewiele.
Najbardziej w tym wszystkim brakowało mi dialogów. Nie ma tu rozbudowanych scen, w których bohaterowie ścierają się ze sobą werbalnie, nie ma zapadających w pamięć dialogów czy interakcji. Nie ma „royal with cheese”, nie ma „buongiorno”, nie ma rozmów o piosence „like a virgin”. Pierwszy raz zaśmiałem się z dialogów dopiero jakoś po 30-40 minutach filmu, co u tego reżysera jest wręcz zaskakujące.
Konstrukcja narracji jest też mocno nielinearna – Tarantino często sięga po retrospekcje, pokazuje nam historię w zasadzie trzech dni, ale pomiędzy nimi jest w stanie skoczyć o pół roku do przodu. Raz w roli narratora mamy postaci, innym razem jego rolę pełni po prostu narrator. I choć generalnie ciężko to odebrać jako zarzut, tak tego typu brak konsekwencji zupełnie mi nie pasuje to precyzyjnego stylu opowiadania historii przez tego reżysera. Choć film jest długi to raczej się nie dłuży, choć momentami jedynie dlatego, że czekasz, aż się rozkręci i rozkręca się w ostatnim akcie jedynie.
Sama historia zresztą bywa momentami ślamazarna, a zbyt wiele wątków zdaje się do niczego nie prowadzić i nie wnosić zbyt wiele do całej narracji. Masa jest ujęć bohaterów jeżdżących po Los Angeles, w których niewiele się dzieje. Rozumiem chęć zaprezentowania miasta sprzed pół wieku, zwłaszcza, że skąpane w neonach L.A. AD 1969 prezentuje się rewelacyjnie. Jestem w stanie docenić, że na czas zdjęć zamknięto na parę godzin Hollywood Freeway, by z wielką precyzją odtworzyć dawną epokę, ale to nie wnosi nic do samej historii. Trochę sztuka dla sztuki.
Sama historia, choć bazuje na prawdziwych wydarzeniach, jest całkowicie fikcyjna i skupia się na dwójce bohaterów: „podstarzałego” aktora Ricka Daltona (Leonardo Di Caprio) oraz jego dublera i przyjaciela Cliffa Bootha (Brad Pitt). I wokół nich kręci się cała historia, a pozostałe postaci są mocno epizodyczne. Nawet Sharon Tate (Margot Robbie) nie dostaje zbyt wiele do zagrania, a wydawało się, że będzie jedną z wiodących postaci produkcji.
Niewiele też w tym wszystkim elementów brutalnych bijatyk, co u Tarantino było dość częstym motywem. Absurdalnie krwawe i brutalne jatki stały się elementem jego stylu. To jednak można wybaczyć, bo ostatnia sekwencja mocno ten ubytek nadrabia. Krótko, choć treściwie. To właśnie pod koniec filmu „Pewnego razu…w Hollywood” jest najbliższe stylowi, z którego znamy (i kochamy) Tarantino.
Film pełen jest hołdu dla tamtej epoki, tamtego Hollywood, skrywa w sobie wiele smaczków i detali, które należy docenić. Fenomenalnie wypada odwzorowanie ówczesnej epoki – zdjęciami (długie ujęcia kamerą prowadzoną po kranie), samym ruchem kamery, scenografiami, kostiumami, wszechobecnymi neonami. Jest to prawdopodobnie najładniejsze odwzorowanie tamtej epoki w filmach jakie w kinie widziałem. Można całkowicie wsiąknąć w klimat zbudowany scenografiami, kostiumami i charakteryzacją. Nie zdziwię się jeśli w tych kategoriach produkcja otrzyma nominacje do Oscara (a pewnie otrzyma ich generalnie sporo, bo grono Akademików lubi wzdychać do dawnego Hollywood – vide „La La Land”).
Mamy tutaj również przede wszystkim świetne kreacje aktorskie – Di Caprio jest w wysokiej formie, świetnie oddając lęki swojej postaci. Brad Pitt jest doskonały, kradnie wiele scen (nie tylko zdejmując koszulkę czy rozbijając głowy swoich przeciwników). Niestety reszta obsady pozostaje nieco w cieniu, bo scenariusz nie pozwala im na granie. Al Pacino jest magiczny, ale jedynie przez dwie sceny pojawia się na ekranie, Margot Robbie głównie gra ładną dziewczynę (nie musi tu za dużo grać, umówmy się), niewiele mówi i tyle. Zawierucha jedyną swoją kwestię wypowiada do psa. A wielka szkoda, bo często to poboczne postaci u Tarantino wybijały się przed szereg.
Quentin Tarantino dostarczył nam naprawdę dziwny film i ciężko ukryć mi rozczarowanie tym, jak mało jest w „Pewnego razu…w Hollywood” Tarantino. Tych ciekawych postaci, błyskotliwych dialogów, które przechodzą do codziennego języka. Mam wrażenie, że to najsłabszy film tego reżysera, ale… Jeśli potraktować tę produkcję w szerszym kontekście, jako hołd dla pewnej epoki i nawiązanie do pewnych wydarzeń z tego okresu to mamy do czynienia z solidną produkcją. Pięknie wykreowany świat pozwala jeszcze mocniej wejść w klimat historii, a doskonałe role Di Caprio i Pitta sprawiają, że ciężko oderwać oczy od ekranu. Choć film ma wyraźne dłużyzny, to nie są one zbyt odczuwalne. Tarantino zrobił film bardziej dla siebie, co jest nieco zrozumiałe, zważywszy na fakt, że to jego przedostatnie dzieło. Ale część widzów może poczuć jeszcze większe rozczarowanie niż ja.