Z kamerą wśród wampirów – recenzja 1. sezonu „Co robimy w ukryciu”

Całkiem niedawno w dystrybucji HBO GO pojawił się serial, który swoją premierę miał rok temu w amerykańskiej telewizji FX, a który bardzo chciałem zobaczyć – „Co robimy w ukryciu” będący kontynuacją doskonałego filmu Taiki Waititi.

Jeśli film z 2014 roku jakimś cudem umknął Twojej uwadze to nie zwlekaj – to przepiękne dzieło, które dostępne jest obecnie w kilku serwisach w Polsce, między innymi Ipla oraz VOD.pl. Szczerze mówiąc, warto zacząć właśnie od tego filmu zanim podejmie się decyzję o obejrzeniu serialu. Bo ten, choć jest stosunkowo krótki – ledwie dziesięć niespełna półgodzinnych odcinków – to film wyciska z konwencji znacznie więcej, bo jest, cóż, filmem. To znaczy… Prawie filmem.

Taika Waititi, kiedy jeszcze nie był zbyt znanym twórcą, zrobił powiem paradokumentalny film o żyjących współcześnie wampirach w Nowej Zelandii. Takich, którzy to lubią się zabawić, a po pijaku wziąć udział w burdzie z wilkołakami. Sam Waititi również zagrał jednego z wampirów, a całość ociekała nie tylko krwią, ale i groteskowym, absurdalnym momentami humorem oraz żartami sytuacyjnymi, które stały się znakiem rozpoznawczym reżysera w kolejnych latach.

Serial wyprodukowany przez stację FX utrzymuje paradokumentalną konwencję, a długość odcinków sprawia, że całość ma wiele podobieństw do „The Office”. O ile jednak film traktował o grupie nowozelandzkich wampirów, tak serial prezentuje nam zupełnie nowych bohaterów, którzy zamieszkują na przedmieściach Nowego Jorku. Mamy więc trójkę „klasycznych” wampirów, Laszlo, Nandor, Nadja, do tego wampira „energetycznego” Colina oraz Guillermo, ludzkiego giermka Nandora. Wszyscy zamieszkują jedno domostwo, mniej lub bardziej się lubią i robią wiele dziwnych rzeczy. Wiecie, jak to wampiry.

Niestety, poziom wszystkich dziesięciu odcinków jest dość nierówny. Najlepiej wypadają te trzy, które Taika Waititi sam wyreżyserował (pierwsze dwa oraz ósmy), ale to nie tylko kwestia reżysera. Mam wrażenie, że w przypadku kilku odcinków zabrakło jakiegoś ciekawszego pomysłu na ciekawe opowieści. Jak to bywa w przypadku seriali paradokumentalnych, większość odcinków to odrębne opowiastki na wybrany temat (ustawka z wilkołakami, impreza na mieście, organizacja orgii), uzupełnione nieco wątkami, które przewijają się przez więcej odcinków. Proporcje te nie są jednak najlepiej rozłożone, także wątki dominujące w poszczególnych odcinkach sprawiają, że często nie są to odcinki zbyt ciekawe. Irytować może też momentami pewna powtarzalność niektórych dowcipów. I choć te dowcipy nadal bawią, to mam wrażenie, że tak fajna konwencja pozwalałaby na nieco więcej polotu.

Natomiast nawet te powtarzające się dowcipy oraz momentami niezbyt zabawne sytuacje nie są zepsute i częściowo działają, bo mamy do czynienia z naprawdę świetną pracą obsady. Cała piątka głównych bohaterów idealnie odnajduje się w konwencji paradokumentalnej, co chwila wchodząc w interakcje z kamerą, pokazując swoją niepewność, zachowując ten sznyt popisywania się przed kamerą, który jest naturalny dla ludzi (i wampirów). Każdy z aktorów wchodzi tutaj w rolę naprawdę naturalnie i świetnie się to wszystko ogląda. Najciekawiej dla mnie wypada Colin Robinson zagrany przez Marka Prokscha, który tak mocno przypomina Toby’ego Flendersona z „The Office”, że nie mogłem go nie pokochać. No i sam pomysł na wampira „energetycznego” to koncept, który jest zwyczajnie ciekawy. A, no i mamy jeden odcinek, w którym mamy masę gościnnych występów aktorów z naprawdę wielkimi nazwiskami, ale ich obecność to tak super niespodzianka i zabawa, że nie będę wam zdradzać teraz o kogo chodzi, ale selekcja aktorów pod kątem szerszego ich kontekstu (kto grał kogoś kiedyś) to absolutny majstersztyk.

Pictured (l-r): Kayvan Novak, Harvey Guillen in FX’s WHAT WE DO IN THE SHADOWS

Technicznie nie ma w tym serialu nic nadzwyczajnego, głównie ze względu na fakt, że mamy do czynienia z paradokumentem. Efekty specjalne nie robią wielkiego wrażenia, wiele kadrów zamierzenie jest mocno przypadkowych, kamera często nie nadąża za wydarzeniami, ale to wszystko urok tej właśnie konwencji. Ciekawym zabiegiem jest posiłkowanie się, na przykład przy wspomnieniach wampirów sprzed kilkuset lat, dawnymi rycinami, rysunkami czy obrazami, które po odpowiednim przerobieniu uzupełniają narrację. Ciężko byłoby odtworzyć ich wspomnienia z rzezi w Konstantynopolu w postaci filmowej, więc to naprawdę udany stylistycznie ruch, który wzbogaca narrację.

Pierwszy sezon dotarł do Polski idealnie przed premierą drugiego sezonu, która następuje 15 kwietnia w amerykańskiej telewizji. Minie pewnie trochę czasu, zanim drugi sezon trafi też do nas, ale chyba warto czekać. Mam jednak nadzieję, że pełen potencjał formatu zostanie lepiej wykorzystany, bo pierwszy sezon, choć naprawdę niezły, pozostaje nierówny, a przez to nie każdemu może przypaść do gustu. Ja jednak doceniam wiele zabiegów, poziom humoru i samą koncepcję – krótkie, komediowe odcinki to coś, czego potrzebujemy w obecnych, przytłaczających czasach. 

Partnerzy Troyanna