Nie spieszyłem się z oglądaniem drugiego sezonu Netflixowego serialu „Jessica Jones”. Kiedy jednak do niego zasiadłem w ostatni weekend – obejrzałem w zaledwie trzy wieczory. Czy warto poświęcić czas na trzynaście odcinków o przygodach prywatnej pani detektyw?
Poprzedni rok nie był łaskawy dla komiksowego uniwersum seriali Netflixa. „Iron Fist” wypadł bardzo słabo, „Defenders” też okazali się mocno rozczarowujący. „Punisher” był doskonały, ale nie do końca zatarł kiepskie wrażenie po poprzednich odsłonach serii. Dlatego niespecjalnie wyczekiwałem na kolejny sezon „Jessica Jones” – bałem się, że utrzyma poziom produkcji sprzed „Punishera”, mimo, że pierwszy sezon jej przygód był naprawdę niezły, również za sprawą doskonałego wroga – Kilgrave’a. Ale i sama postać Jessici była udana, ciekawie poprowadzona, a sama fabuła po prostu dobra i różnorodna. Wszystko to skąpane w klimatach noir, mroku, dymie, whiskey i cynicznego humoru głównej bohaterki mogło się podobać.
Drugi plan wychodzi na pierwszy
Czy jednak pomysłu mogło wystarczyć na drugi sezon? Jak najbardziej. I to się udało. Drugi sezon nie ma żadnego wyraźnego antybohatera – przynajmniej moim zdaniem postać stanowiąca największe zagrożenie, która pojawia się w dalszej części sezonu, jest bardziej bohaterem tragicznym. Bo choć wyrządza sporo zła i krzywd, tak nie bardzo potrafi to kontrolować, a robi to w wyniku tego, co zrobili z nią inni. Nowy sezon przynosi nam także mocne wejście w genezę postaci tytułowej Jessici. Bardzo udanym staje się zabieg wgłębiania się w backstory postaci dopiero w drugim sezonie, ale to zdaje egzamin. I choćby dzięki temu jest tu bardzo ciekawie.
Dla mnie jednak najważniejszą zmianą w stosunku do wielu (wszystkich) poprzednich odsłon netflixowego uniwersum Marvela jest uwypuklenie postaci drugoplanowych, które otrzymują naprawdę wiele czasu w najnowszej serii. Świetnie ogląda się wątek prawniczki Jeri Hogarth, której postać nabiera pięknej głębi. Bardzo fajnie ogląda się Malcolma próbującego być dobrym człowiekiem, czy nawet Trish, która bywa momentami bardzo irytująca, ale dzięki temu jest po prostu bardzo ciekawa. Ciekawie w to wszystko wkomponowuje się Oscar starający się o względy głównej bohaterki. Nawet postaci epizodyczne wypadają nieźle, ale w ten wątek zagłębiać się nie będę – za dużo mógłbym zdradzić, a mamy kilka fajnych niespodzianek.
Mniej noir, więcej barw
Widziałem w sieci sporo zarzutów, że drugi sezon jest słabszy, bo wiele postaci denerwuje swoim zachowaniem. Dla mnie to jednak bardzo udane wzbogacenie scenariusza, przez co oglądanie serialu jest naprawdę wciągające. Nie sądziłem, że będę odpalać odcinek za odcinkiem i to nie z ciekawości wątku Jessici, ale pozostałych bohaterów. Że czasem nie zachowują się jak trzeba – mnie to nie dziwi, w naszym świecie też większość ludzi postępuje inaczej niż byśmy sobie tego życzyli. Mamy tu naprawdę barwne historie i to jest dla mnie najważniejsze.
Do poziomu realizacji nie ma się gdzie przyczepić, choć nie ma tu też nic rzucającego na kolana. Nie jest to, jak „Daredevil”, serial usłany efektownymi scenami walk czy pełen wybuchów, więc nie ma się czym zachwycać. Nieco mniej w tym sezonie klimatów noir, ale nie za bardzo mi to nie przeszkadzało. W kilku odcinkach uwagę zwracał montaż, by w innych lekko denerwować, prowadzenie kamery jest najzwyczajniej w świecie poprawne, podobnie jak aktorstwo.
Podsumowanie
Ciężko pisać o serialu nie wchodząc w szczegóły, a tego wolałbym uniknąć, dlatego napiszę po prostu, że jak zacząłem oglądać serial w sobotę popołudniu, tak już w poniedziałek wieczorem został mi do obejrzenia tylko ostatni. Nie spodziewałem się, że aż tak bardzo pochłonie mnie historia Jessici, a przede wszystkim wszystkich postaci żyjących w jej otoczeniu. Wszystko więc wskazuje na to, że po niezbyt udanym poprzednim roku seriale Netflixa adaptujące bohaterów Marvela wreszcie wracają na prostą. Mam nadzieję, że trend ten zostanie podtrzymany w nadchodzącym już 22 czerwca drugim sezonie „Luke’a Cage’a”.