Życie to nie standup – recenzja 2. sezonu „After Life”

Ricky Gervais jest chyba moim ulubionym obecnie komikiem, jego czarny humor mocno trafia w moje czarne serce, a przez to pierwszy sezon miniserialu „After Life”, który zadebiutował na początku 2019 roku z miejsca zdobył moje serduszko. Jak wypada drugi sezon?

Wieść o premierze drugiego sezonu bardzo mnie ucieszyła, zwłaszcza, że ogłoszono ją jeszcze na samym początku obecnej pandemii. Wierzyłem, że odrobina inteligentnych dowcipów o umieraniu i przemijaniu może nam pomóc w tych mrocznych czasach. Nie zwlekałem więc po premierze nowych sześciu odcinków i w dwa wieczory obejrzałem całość. Ponownie mowa o epizodach, które nie trwają więcej niż pół godziny, a więc można całość łyknąć spokojnie nawet w jeden wieczór, jako swego rodzaju film, ale…

Mam wrażenie, że przy drugim sezonie, całość zaczyna być nie tak atrakcyjna jak jeszcze w pierwszym sezonie. I wciąż jest to słodko-gorzki zbiór dowcipów i życiowych refleksji pełnych pogody i ciepełka, ale jednak to niesamowicie wtórna produkcja. Już zwłaszcza konstrukcja każdego z odcinków, które za długie nie są pokazuje jak bardzo brakowało Gervaisowi pomysłu na coś więcej. Bo każdy odcinek zaczyna się tak samo, w każdym odcinku nasz główny bohater, Tony wykonuje niemal identyczne rozmowy, w niemal identycznych sceneriach, z tymi samymi postaciami, prowadząc niemal identyczne dialogi. I nawet jeżeli dialogi te stoją często na wysokim poziomie, są zbiorem celnych uwag, cynicznych obserwacji i zdawaniem relacji z życia, to nie zmienia faktu, że całość jest zbyt wtórna. Może i ma to w pewnym sensie pokazać, że życie składa się z prostych schematów i powtarzalności, ale nie oznacza to, że serial musi być w tym tak konsekwentny.

I owszem, zdarzają się pewnie wydarzenia czy wątki uzupełniające całą historię, lecz są one tak bardzo drugoplanowe i poświęcono im tak niewiele czasu, że jako widzowie nie mamy czasu, by się z nimi zżyć. A wielka szkoda, bo drugi plan jest tu co najmniej ciekawy. Dla mnie hitem drugiego sezonu był jeszcze mocniej niż w pierwszym sezonie przerysowany psychoterapeuta, który nawija w kółko o zaliczaniu kolejnych lasek i byciu samcem alfa w odpowiedzi na problemy swoich pacjentów. Ale to tylko drobne elementy, a właściwie – pojedyncze skecze, które są przerywnikami w kolejnych powtarzających się scen z udziałem Tony’ego.

Te rozmowy, przemyślenia i dowcipy stoją jak najbardziej na wysokim poziomie i ciekawie budują postać głównego bohatera, a także nakreślają kolejne aspekty głębi jego cierpienia po stracie żony, ale… Można by nieco urozmaicić to wszystko, nakreślić nieco mocniej bohaterów, z którymi Tony się spotyka, by całość nabrała większego znaczenia. Ponadto, świat nakreślony w „After Life” jest nieco infantylny, a przez to coraz mniej wiarygodny. Zawsze jest tam ładna pogoda (a mowa o Wielkiej Brytanii, HELOŁ!), właściciela plajtujące firmy łatwo przekonać do tego, by jej nie likwidował, a bezdomni łatwo znajdują pracę. Im dłużej byłem obserwatorem tego świata, im więcej próbowałem go zrozumieć, tym mniej w to wszystko wierzyłem, co podważało też konstrukcję głównego bohatera oraz jego cierpienie.

Jedyna rzecz, która wypada w tym wszystkim dość naturalnie to jednak jednocześnie chyba najważniejsza składowa – emocje Tony’ego. Ricky Gervais świetnie wciela się w jego rolę i choć bliżej mu do komika niż zawodowego aktora, to potrafi doskonale wcielić w życie te ciężkie emocje, które przeżywa jego bohater. Widać jak bardzo ten projekt jest bliski jego sercu (jest nadal scenarzystą, reżyserem i producentem całej serii), umie odpowiednio serwować emocje. I kurczę, mimo tak wielu aspektów, które irytują czy obniżają wiarygodność tego sezonu, to te emocje i tak potrafią dotrzeć do człowieka głęboko.

Dlatego drugi sezon „After Life” muszę rozpatrywać jako ciekawą, emocjonalną, ciepłą i zabawną, ale jednocześnie szalenie wtórną opowieść o stracie i próbie rozpoczęcia nowego życia po tejże stracie. W sumie to niemal tak samo było w pierwszym sezonie. Wiele osób może więc uznać oglądanie drugiego sezonu za czas stracony. Na szczęście, to tylko sześć odcinków, niecałe trzy godziny z życia. Dla kilku dialogów, skeczów i przemyśleń o przemijaniu być może warto. Ja w zasadzie nie żałuję tego czasu, choć gdyby to trwało nieco dłużej i oferowało wciąż to samo – byłbym zły. Myślę jednak, że kolejne sezony nie są zbyt potrzebne. Już lepiej dać Ricky’emu zrobić nowy standup.

Partnerzy Troyanna