Nie miałem wielkich oczekiwań wobec nowego akcyjniaka z Denzelem Washingtonem w roli głównej. Ot, kolejne mordobicie. Dawno jednak na tego typu filmie się tak bardzo nie wynudziłem.
Poszedłem do kina bez nadrobienia nawet pierwszej odsłony tego filmu, która od roku zalega mi chyba w liście do obejrzenia na Netflixie (właśnie, mogę już chyba usunąć, bo raczej nie będę już chciał obejrzeć). Uznałem, że fabuła nie będzie zbyt skomplikowana, by była mi potrzebna do tego znajomość pierwowzoru.
No ale nie spodziewałem się, że będzie to fabuła tak błaha, tak przewidywalna i tak obojętna widzowi. Historia jest prosta – Robert McCall prowadzi spokojne życie w ukryciu, bo wszyscy myślą, że nie żyje. Jeździ na Lyfcie (to taka konkurencja Ubera, która nie dotarła jeszcze do Polski), pomaga słabszym, udziela się w lokalnej społeczności. No i czasem, zupełnie nie wiadomo jak jedzie se do Turcji spuścić łomot bandziorom. Gdzie tu logika? Nie wiem, nie znajduję jej. Albo wbija na domówkę rozwydrzonych typków, którzy najprawdopodobniej skrzywdzili dziewczynę i daje im nauczkę pięścią. Po czym dostaje od nich pięć gwiazdek jako kierowca Lyfta. No bo nie ma opcji, żeby później gościa odnaleźli, nie?
No więc nie ma w tej historii logiki, czy mamy ciekawych bohaterów? Skądże. Główny bohater nie staje przed żadnymi dylematami moralnymi, nie zmienia się w trakcie kolejnych rozdziałów opowieści. Jest czytelny do bólu i nie potrafił wywołać we mnie absolutnie żadnych emocji. Są i wątki poboczne, które jednak są wciśnięte w całość jakby na siłę i nie mają większego wpływu na historię. I choć wątek czarnoskórego chłopaka wciąganego do gangu miał spory potencjał tak został rozjechany walcem i spłaszczony do granic możliwości.
Ok, ale to kino akcji, więc w sumie czego ja się spodziewałem? No, może po prostu akcji, ale i tej tutaj nie za wiele, bo mamy właściwie tylko 3-4 sceny walki. Bardzo efektowne, nieźle zmontowane, ale i krótkie (Denzel to naprawdę niezły badass i potrafi wziąć sześciu typów w pół minuty). I choć finałowa scena jest całkiem oryginalna, nieco dłuższa i przypomina nieco gry skradankowe pokroju Splinter Cell (a bardzo je lubię), to jednak trochę za mało akcji w tym kinie akcji.
No dobra, to może chociaż kreacje aktorskie? Przecież Denzel to naprawdę wysokiej klasy aktor. Lecz niestety wpisuje się on tutaj w ogólny marazm filmu Antoine’a Fuqua. W jednej scenie wznosi się na chwilę na nieco wyższy poziom i pompuje nadzieje na podniesienie jakości aktorskiej, ale chwilę później można o tym zapomnieć. Na podobnym poziomie wypadają Bill Pullmann, Melissa Leo czy Pedro Pascal. Jedynym jasnym punktem (zrozumiecie dowcip jak zobaczycie film) jest Ashton Sanders.
Ponadto, jest to film pełen głupich, prostych błędów produkcyjnych, które są zbyt widoczne. A to bohaterka rozmawia przez telefon, w którym uruchomiony jest kalkulator (wreszcie można by wykorzystać dowcip o robieniu zdjęć kalkulatorem!), albo bohater, któremu przestrzelono nogę Denzel obwiązał zwiniętym ręcznikiem. A gdy kilka sekund później ten bohater idzie, to ręcznik nie jest zwinięty, a obwiązany wokół uda bohatera. Matko. Tego typu błędów w filmie jest znacznie więcej.
Miałem nadzieję obejrzeć coś niezobowiązująco rozrywkowego, prostą bijatykę z ciekawą, ale niezbyt wybitną historią. Okazuje się niestety, że nie tylko akcji jest w „Bez Litości 2” tyle, co kot napłakał, to jeszcze nie ma w nim sensu. Jutro nie będę zupełnie o tym filmie pamiętał. I dobrze.