Cztery lata czekania na 30 minut muzyki

Mam problem z polską muzyką. Nie mam wątpliwości, że powstaje u nas wiele doskonałych dźwięków, lecz jakoś zawsze wolę słuchać zagranicznych wykonawców. W wąskim gronie polskich zespołów, które uwielbiam zawsze było miejsce dla formacji Spoiwo.

Jakieś cztery lata temu byłem dziennikarzem w portalu Moje Miasto Trójmiasto. Pierwsza prawdziwa fucha, dająca sporo możliwości, jak choćby akredytacje na koncerty. I był w czerwcu 2011 roku koncert szwedzkiego zespołu post-rockowego Jeniferever, a supportował ich nikomu nieznany zespół z Gdańska. Tak oto dowiedziałem się o istnieniu Spoiwa. Poczuwając się do dziennikarskiego obowiązku, złapałem ich opuszczających salę koncertową i umówiłem się na wywiad.

Minął miesiąc, zaprosili mnie w weekend do swojej sali prób, gdzieś na odludziu nieopodal Letnicy, gdzie dopiero kończyli budowę PGE Areny. Spędziłem z nimi cały dzień, paląc papierosy, pijąc piwo, rozmawiając o muzyce, inspiracjach, grając na perkusji (co kilka lat wcześniej uniemożliwił mi uraz). Marzyli wtedy o wydaniu płyty, a ja jej nie mogłem się doczekać.

Minęły trzy lata. Ja już miałem trzecie mieszkanie w Warszawie, a oni poprosili mnie o wsparcie projektu na Polak Potrafi – serwisu crowdfundingowego, na którym zbierali kwotę potrzebną do wydania płyty. 3000 zł, taki był ich cel. Udało się osiągnąć go w tydzień. Dla mnie był to sygnał, że wreszcie może coś z tego będzie. Pieniądze udało się uzbierać, a jesienią ruszyć w minitrasę koncertową. Na moje pytania „kiedy płyta” przed koncertem w Warszawie nadal nie potrafili odpowiedzieć precyzyjnie.

Wreszcie wczoraj, jako jednemu z darczyńcy wysłali płytę. Tę fizyczną oraz cyfrową kopię. I zapętliłem. „Salute Solitude” jest takie, jakiego się spodziewałem. Bardzo dobre. Ok, dużo się rozpisuję na temat mojej historii z tym zespołem, ale całkowicie zapomniałem o tym, co najważniejsze – muzyce. Spoiwo to klasyczny post-rock, czyli ściana gitarowych dźwięków i kołysające melodie pomiędzy nimi.

Sama płyta nie jest za długa, trwa skromne pół godziny i zawiera trzy dobrze znane utwory, jak choćby mój ulubiony „Skin”. Pozostałe utrzymane są w podobnym tonie, zmiennym tempie i z nawarstwiającymi się melodiami. Kocham takie utwory, które zaczynają się od jednego instrumentu, a z każdą minutą stają się corz bardziej intensywne, głośne, bijące w serce. I z tym mamy tutaj do czynienia.

Co mnie cieszy, to fakt, że utwory nie są zbyt długie, co czasami bywa bolączką tego gatunku muzyki. Oczywiście, wielu twórcom udaje się budować wielominutowe arcydzieła, lecz boję się, że w tym przypadku byłoby nieco gorzej. Muzycy Spoiwa chyba wiedzieli, że dłuższe aranżacje byłyby wtórne i po prostu nudne, dlatego nie porywali się na zbyt głęboką wodę. I dlatego „Years of Silence” nadal trwa mniej niż dwie minuty.

No i fajnie słyszeć te utwory wreszcie w lepszej jakości. Słychać, że pieniądze wydane na mastering nie poszły na marne. Jeśli jesteś fanem dźwięków znanych z Sigur Ros, Explosions in the Sky czy Mogwai, to ta płyta z pewnością Ci się spodoba. Wiadomo, to wciąż nie ta sama liga, ale ekipa z Trójmiasta nie ma się czego wstydzić.

Niemal cztery lata czekałem, by opublikować tę recenzję. Początkowo planowałem zrobić to jako dziennikarz trójmiejskiego portalu. Cóż, moje życie totalnie się zmieniło w tym czasie. Jednak jedno się nie zmieniło – muzyka Spoiwa wciąż mnie elektryzuje. I wiem, że pałam do nich niezwykłą sympatią, bo znam ich osobiście. Ale tym bardziej czuję się odpowiedzialny za to, by odnieśli jakikolwiek sukces. To ja ich opisałem jako pierwszy cztery lata temu. I to ja piszę pierwszą recenzję ich płyty. A teraz – nie zmarnujcie tego. ;)

PŁYTĘ MOŻECIE KUPIĆ TUTAJ

PS. Podobno jak ten tekst będzie miał tutaj na dole 100 polubień to rozdadzą kilka płyt za darmo!

Partnerzy Troyanna