Zakończył się właśnie piąty sezon „Better Call Saul”, co potwierdzono – przedostatni. W obliczu globalnej pandemii na finałowe odcinki przyjdzie nam pewnie poczekać z dwa lata, ale jest na co czekać.
Nigdy nie ukrywałem swojej słabości do stylu narracji Vince’a Gilligana i Petera Goulda. Bo potrafili oni w ciekawy sposób opowiadać historię nieudolnego prawnika, który swoimi przekrętami potrafi uratować wyzyskiwane starsze osoby. Pierwsze sezony, choć pozornie niezbyt interesujące, oglądało się niesamowicie, a z każdym kolejnym sezonem, odcinkiem wręcz, „Better Call Saul” rósł. Niesamowite wrażenie robi właśnie to jaki postęp ta produkcja zalicza, choć jest to proces dobrze zaplanowany od samego początku.
Podobnie przecież było w przypadku „Breaking Bad”, którego obecna produkcja jest spin-offem i prequelem. Również tam zaczynało się dość niewinnie, zabawnie, by stać się jednym z najbardziej mrożącym krew w żyłach dramatem w historii telewizji. Ale chyba nikt się nie spodziewał, że perypetie tego prawnika, będącego elementem komediowym w „Breaking Bad”, dorównają historii Waltera White’a. Albo może i przerosną.
Bo piąty sezon ma już w sobie niewiele z komedii. Jasne, wciąż jest masa zabawnych wpadek bohaterów, humoru sytuacyjnego, ale są one jedynie dodatkami do śmiertelnie poważnej produkcji. Bo choć na przełomie czwartego i piątego sezonu dokonuje się symboliczna przemiana Jimmy’ego McGilla w Saula Goodmana, tak wewnętrzna przemiana nie została zakończona. Bob Odenkirk zresztą w tym sezonie wspina się na wyżyny swojego aktorskiego kunsztu, mając do grania coraz więcej poważnych niż zabawnych scen. A jego potyczka w sądzie z Howardem to poetycki poziom gry aktorskiej. Wreszcie też na horyzoncie pojawia się śmiertelnie poważne zagrożenie dla głównego bohatera i jego bliskich w postaci kolejnego członka kartelu Salamanca – Lalo.
W piątym sezonie coraz mniej mamy wątków pobocznych. Właściwie – nie ma ich wcale. Bo nawet te drobniejsze historyjki (jak choćby prawne potyczki o ziemię Kim z pewnym nieugiętym redneckiem) są szalenie istotne dla budowania postaci oraz uzasadniania ich przemian. Zresztą, w piątej serii to właśnie partnerka Saula, Kim, staje się jedną z wiodących postaci. Chciałoby się rzec – wreszcie. Co więcej, to jej postać staje się w pewnym momencie kluczowa, a jej przemiana staje się katalizatorem kolejnych wydarzeń.
Bardzo się cieszę, że dużo więcej czasu poświęcono także Mike’owi i jego problemom. Ten sezon także świetnie pokazuje jego przemianę z próbującego dożyć do końca swych dni gościa z traumami, w osobę, która lubi być w centrum poważnych wydarzeń i nimi sterować. Chłodnego, kalkującego i mającego silne podstawy ku temu, zaradnego dziadka. Świetnie dogaduje się więc z Gustavo Fringiem, którego rola również jest coraz bardziej istotna.
No, ale ten sezon najwięcej zyskuje dzięki wspomnianemu już Lalo Salamance. Staje się magnetycznie złym, choć pozornie niewinnym, wrogiem numer jeden. Niemal każda scena z jego udziałem to czyste złoto. Jest w tej postaci coś z Pablo Escobara z „Narcos” – niby przyjazny, familijny gość, napijesz się z nim, pożartujesz, ale on myśli kilka kroków do przodu, widzi więcej niż sądzisz i wyczuje każdy przekręt. I w ułamek sekundy miłą atmosferę zmieni w poczucie, że zaraz umrzesz. Oaza spokoju zmieniająca się w śmiertelny wulkan zła. Do tego świetnie jest on zagrany przez Tony’ego Daltona. Już teraz wiele osób twierdzi, że to jeden z najlepszych czarnych charakterów w telewizji ostatnich lat. I ja się wcale nie dziwię.
Wszystkie dziesięć odcinków piątego sezonu stoi na niebagatelnie wysokim poziomie. Nie ma tu zbędnych scen, a tempo wciąż trzyma odpowiedni poziom – niezbyt prędkie, ale tu nie chodzi o szybki montaż, a właśnie wielkie wydarzenia toczące się swoim własnym rytmem. Dodatkowe brawa należą się z chyba najlepsze odcinki tego sezonu: 8 i 9. Ósmy, co ciekawe, reżyserował sam Vince Gilligan, co pokazuje jak ważny był ten epizod dla twórców.
Narracja to jedno, ale nie było by „Breaking Bad”, nie byłoby „Better Call Saul”, gdyby nie styl wizualny serialu, za który wciąż odpowiedzialny jest stały współpracownik Gilligana i Goulda – Marshall Adams. Ponownie mamy do czynienia z tak precyzyjnie zaplanowanymi kadrami, tak doskonałymi klamrami kompozycyjnymi (mrówki, kule do kręgli), które nie tylko potrafią ładnie opowiedzieć całą historię, ale przede wszystkim nadać jej dodatkowych wymiarów. Każdy kadr, kompozycja, reżyseria każdej sceny jest przemyślana tak, by wizualnie i narracyjnie stanowiły perfekcyjną jedność. Ukazywanie bohaterów z perspektywy wybranych przedmiotów, kątów, odbić w lustrach – to wszystko sprawia, że „Better Call Saul” to serial wybitny.
Dodajmy do tego ostrożnie, ale doskonale dobraną muzykę (lub jej brak, co też buduje wybrane sceny), coraz więcej cameo postaci znanych z „Breaking Bad” i otrzymujemy najlepszy dotychczas sezon całej serii. Co istotne, te gościnne udziały znanych już postaci są świetnie zaaranżowane i wplecione w historię. Nie pojawiają się, by grać na nostalgii, ale by dodać coś istotnego do rozwoju narracji. Oczywiście, japa się cieszy widząc ponownie tych bohaterów (nie zdradzę o kogo chodzi, by nie zepsuć zabawy), ale jeszcze mocniej cieszy, że ich udział jest dobrze przemyślany.
Nie umiem się nie zachwycać tym, co dali nam w piątym sezonie Gilligan oraz Gould. I Marshall Adams. I Bob Odenkirk, Jonathan Banks, Rhea Seehorn, Michael Mando, Giancarlo Esposito oraz Tony Dalton. Wiele osób dyskutuje już na temat tego, czy spin-off przerósł oryginał, albowiem mamy już do czynienia z serialem wybitnym. Ciężko porównywać go do niezbyt świeżego wspomnienia emocji, które dekadę temu dał nam „Breaking Bad”, więc nie pokuszę się o stwierdzenie, że „Better Call Saul” jest lepszy. Ale na pewno zasłużył już na miejsce w jednym szeregu ze swoim starszym serialowym bratem.