Jeśli trzy lata temu ktoś się spodziewał, że nowy serial twórcy „Breaking Bad” Vince’a Gilligana będzie podobny do jego magnus opum to musiał się zdziwić, bo przygody prawnika były czymś zupełnie odrębnym.
A pierwsze trzy sezony, choć podobnie do serialu o Walterze White’cie były studium upadku człowieka, dały widzom coś zupełnie innego. Zamiast produkcji i dystrybucji narkotyków usianej krwawą jatką otrzymywaliśmy co najwyżej równie mocne, ale mniej efektowne pojedynki na salach sądowych. Zamiast baronów narkotykowych poznawaliśmy kolejnych, pozornie nudnych prawników. Jedno jedynie pozostawało wspólnym mianownikiem „Breaking Bad” i „Better Call Saul” – wspaniały sposób opowiadania obu historii. Ze świetnym spojrzeniem na detale, doskonale zarysowanymi bohaterami i świetnymi zdjęciami.
Co przynosi nam czwarty sezon serialu o Jamesie McGillu? Spore zmiany, bo serial swoją opowieścią coraz bardziej zbliża się do rzeczywistości znanej z poprzedniego dzieła Gilligana. I choć jeszcze kilka lat brakuje na osi czasu do pierwszego sezonu „Breaking Bad” (wg teorii fanowskich jakieś 4 lata), tak obie historie zazębiają się coraz mocniej. W zakończonym dopiero co sezonie „Better Call Saul” Jimmy zmaga się z konsekwencjami wydarzeń poprzedniej serii – śmiercią brata, zawieszeniem w prawach prawnika, urazem po wypadku Kim. I robi to wszystko w typowy dla siebie sposób – inaczej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, dlatego oglądanie jego losów jest tak wciągające. Serial co rusz zaskakuje widza obrotem sytuacji niefortunnych w szczęśliwe oraz dobrych w tragiczne.
Jednocześnie, akcja 4. sezonu coraz mocniej skupia się na pozostałych postaciach, a ich losy coraz częściej nawiązują do tego, co odkryliśmy w „Breaking Bad”. Jeszcze więcej Mike’a Ehrmantrauta, Nacho Vegi, Hectora Salamanki i jakże magnetycznego Gustavo Fringa. Dodatkowo, przewijają się coraz częściej postaci, które będą miały później (w świecie przedstawionym, bo dla nas są to już losy znane z poprzedniego serialu) sporo do czynienia z Walterem White’m i Jesse’m Pinkmanem. Coraz więcej widzimy już nawiązań do jednego z najlepszych seriali XXI wieku. Obserwujemy jednocześnie wiele smaczków i wyjaśnień kultowych niemalże przyszłych wydarzeń i postaci. Pojawia się również kilka scen, które przełamują oś czasu i rozgrywają się w czasach „Breaking Bad”. To wszystko sprawia, że najnowszy sezon ogląda się jeszcze lepiej.
I choć „Better Call Saul” w najnowszej serii coraz mocniej zbliża się klimatem do swojego starszego brata, tak wciąż pozostaje przede wszystkim serialem o prawniku nieudaczniku, który zrobi wszystko nie tak jak powinien i wpada w coraz większe tarapaty. I kiedy swoim sprytem zdaje się wychodzić z każdej niemal opresji to jednocześnie zaczyna wpadać w niekończącą się spiralę porażek. To nadal serial ze świetnie napisanymi postaciami pobocznymi, z doskonale wyjaśnionymi motywacjami. A dzięki znakomitym kreacjom (cóż tu wyprawia Jonathan Banks!) to wszystko jest niesamowicie wiarygodne.
To również nadal serial z doskonałymi zdjęciami. Marshall Adams robi tu coś absolutnie fantastycznego. Wielokrotnie sceny pokazane są z tak doskonałych perspektyw, które pozornie nie mają sensu, ale z czasem nadają pełni kontekstu zastosowania takich kadrów. Wciąż mamy wiele ujęć prowadzonych z perspektywy kamery przymocowanej do obiektów: samochodów, wózków zakupowych i innych rekwizytów. Kompozycja kadrów to bardzo silne narzędzie narracji, co jest dominującym elementem seriali Vince’a Gilligana.
Jeśli miałbym się już do czegoś przyczepić to właściwie do muzyki, choć to czepialstwo na siłę. W zdecydowanej większości scen muzyki po prostu nie ma, co również jest elementem charakterystycznym tego serialu i nadaje mu dodatkowej warstwy realizmu. Natomiast znane są sceny z obu seriali Gilligana, gdzie idealnie dobrany utwór muzyczny potrafi sprawić, że dana scena nabiera jeszcze mocniejszego charakteru. By wspomnieć choćby o utworze „Goodbye” Apparatu w kultowym odcinku „Face off” „Breaking Bad” czy badbadnotgood w epizodzie trzeciego sezonu „Better Call Saul”. Nie ukrywam, że te wszystkie motywy mocno zaostrzyły mój apetyt, ale tego typu zagrań twórcy mi w czwartym sezonie nie dali. Utwory dobierane są jedynie kontekstowo do poszczególnych scen (na przykład z samochodowego radia) i nie potrafią zbudować tak mocnego przekazu.
Nie ulega jednak żadnej wątpliwości, że „Better Call Saul”, choć pozostanie chyba na zawsze w cieniu „Breaking Bad” (a szkoda), jest jednym z najlepszych seriali ostatnich lat. Czwarty sezon, choć nieco zmienia swój kierunek i zbliża się do pierwowzoru (jeśli można tak nazwać „Breaking Bad”) zarówno historią, jak i narracją, tak wciąż jest innym, ale bardzo dobrym serialem. Niby powolnym, pozornie nudnym, a tak głębokim w przekazie i doskonale zrealizowanym, że ja wciąż się dziwię, że nie jest bardziej znany. Bo na pewno na to zasługuje.