Dotychczasowe serie „House of Cards” były doskonałym powodem, by opłacać abonament Netflixa, a każda kolejna seria świętem miłośników dobrych dramatów w formie seriali. Coś jednak w przypadku piątej serii we mnie pękło.
By uzasadnić takie, a nie inne wrażenie z kolejnych trzynastu godzin spędzonych z państwem Underwood należy przede wszystkim przypomnieć dlaczego poprzednie cztery serie były dla wielu, w tym i dla mnie tak doskonałe (choć nierówne). „House of Cards” przedstawił nam świat polityki w zupełnie inny sposób. Nieco przejaskrawiony, ale jednak nowy. Nie mieliśmy już do czynienia z dobrymi i złymi bohaterami, a w zasadzie tylko złymi. Lecz złymi tak fajnie, że aż im kibicowaliśmy. Obserwując poczynania Underwoodów, ich walkę o władzę, to z jaką estymą, a właściwie jej brakiem, traktują tak szanowany urząd jak prezydentura mieliśmy wrażenie obcowania z czymś nowym.
Kiedy nowe przestaje być nowe
To przełamywanie schematów szokowało, podniecało i przyciągało do ekranów. Zwłaszcza kiedy i na świecie polityka robi się coraz bardziej dziwna i skomplikowana, a my zaczynamy się zastanawiać czy na pewno nasze wybrane demokratycznie władze są równie cyniczne i pełne zła jak Frank oraz Claire. Ten sam schemat powielił później Paolo Sorrentino wraz ze stacją HBO w serialu „Młody Papież”. Oto jeden z najbardziej szanowanych urzędów na świecie sprowadzamy do poziomu znacznie niższego, tworząc postać, z którą jednocześnie ciężko nie sympatyzować.
W piątym sezonie „House of Cards” dzieje się dużo, a proces prezentowany w dwóch poprzednich seriach rośnie na sile – rośnie rola Claire. Początkowo była ona jedynie deserem w całej historii, później równie ważną co Frank postacią, a teraz to ona zaczyna dominować. I przejmuje stery, bierze coraz częściej brudne sprawy w swoje ręce. Dosłownie, momentami. Problem w tym, że to wszystko było do przewidzenia, wraz z wielkim finałem. Nie tylko przygotowywały nas do tego poprzednie dwa sezony, ale i cała kampania reklamowa wokół piątego sezonu.
W oczekiwaniu na szok
Pierwsze cztery sezony miały konstrukcję mocno sinusoidalną. Mocny początek, łagodniejszy środek i brutalnie mocny finał. Ostatnia scena poprzedniego, czwartego, sezonu do dzisiaj siedzi mocno w mojej głowie – „We make the terror” to moim zdaniem jedna z najmocniejszych i najlepszych sentencji wieńczących jakikolwiek sezon jakiegokolwiek serialu. Kolejne wydarzenia są już skonstruowane zgoła inaczej.
Od samego początku dzieje się dużo, ale napięcie budowane jest stopniowo, nie mamy w piątym sezonie tej sinusoidalnej konstrukcji. Nic wyjątkowo szokującego nie dzieje się na samym początku, choć w pierwszej części sezonu oglądamy przecież finał kampanii prezydenckiej Franka i jego oponenta – Conwaya. Wszystko później wpada w impas (zarówno wydarzenia w kolejnych odcinkach, jak i sam serial). Tworzy się atmosfera wyczekiwania – doskonale wiemy, co nas w tym serialu kręci, a ta względna cisza oznacza, że czeka nas rychła burza. I na tę burzę czekamy. I czekamy. Napięcie rośnie. Wyczuwać w powietrzu deszcz, słychać pomruki grzmotów. Aż dochodzimy do ostatniej prostej (odcinki 10 oraz 11 reżyserowane przez Agnieszkę Holland są doskonałe) i z tej wielkiej, oczekiwanej burzy spada całkiem niewielki deszcz, który całkiem nieźle już znamy.
Domek mocniejszych kart
Moje rozczarowanie, choć przyznam, że niewielkie, wynika chyba z faktu, iż przyzwyczailiśmy się w „House of Cards” do grania znacznie mocniejszymi kartami, a kiedy tych już brakuje to pozostaje pewien niedosyt. Tymi kartami w poprzednich sezonach były choćby zabójstwa. W najnowszej serii również ich nie brakuje, lecz nie potrafią być tak uwydatnione i tak szokować jak dawniej. Ba, wydaje mi się, że gdyby w tym sezonie nikt nie został zabity to byłby to większy szok dla widza niż kolejne zabójstwa i może wtedy byśmy byli skonfudowani i mocniej to przeżyli.
Nie chcę mówić, że piąty sezon jest słaby, bo na pewno nie jest. Fabularnie rozwija kolejne postaci, które uwielbiam (Tom Hammerschmidt, Doug Stamper), wprowadza kilka nowych, zagadkowych osób (Mark Usher czy Jane Davis) do historii i kolejnych parę eliminuje. A do tego wszystkiego, wyraźnie widać, że Frank mocno posiwiał od prowadzenia kampanii wyborczej. Albo od prezydentury. Nic dziwnego, Barack Obama też mocno od bycia prezydentem posiwiał. Wszystko to zrealizowane w kapitalny sposób, kadrowanie, powolne najazdy kamery, subtelne oświetlenie i sugestywna muzyka. To co znamy, lubimy, co nam nie może przeszkadzać.
Brak asa w domku z kart
Nie da się nie uwielbiać tego serialu. Da się jednak nim rozczarować w momencie, kiedy otrzymujemy po raz kolejny to samo, lecz podane w nieco inny sposób. Terapia szokowa, dawniej tak skuteczna, przestaje szokować. Strasznie podobało mi się jednak zaprezentowanie bezprecedensowej sytuacji impasu politycznego w amerykańskim systemie politycznym, momentami to był dla mnie najciekawszy wątek. I choć kolejne odcinki odpalałem jeden za drugim, tak wiem, że na kolejny sezon, o ile szóstego doczekamy, nie będę czekał tak mocno. Sentencja kończąca piątą serię, choć dobra, to nie ma się nijak do cliffhangera z poprzedniej odsłony: „We make the terror”.
Głupio jest wystawiać jakiekolwiek oceny sezonowi serialu, ale gdybym miał ocenić ostatnią serię „House of Cards”, to byłoby to jakieś 7/10. Czyli wciąż super, ale jednak gorzej.