Yorgos Lanthimos to reżyser, obok którego można przejść obojętnie, ale nie wypada. Jego filmy wywołują skrajne opinie i potrafią drapać widza po dość niewygodnych okolicach ludzkiego umysłu. Dlatego wiedziałem, że „Zabicie Świętego Jelenia” będzie jedną z ciekawszych premier końcówki obecnego roku.
„Lobster” był zresztą jedną z ciekawszych produkcji poprzedniego roku, dlatego liczyłem na podtrzymanie dobrej passy autora. I choć otrzymujemy film w wielu wymiarach inny, tak jedno się nie zmienia – Lanthimos wciąż potrafi zmieszać odbiorcę.
Otrzymujemy bowiem ciekawy dramat momentami wchodzący w gatunek thrillera, a momentami nawet horroru. Obserwujemy losy rodziny niemal idealnej: on kardiochirurg, ona dentystka, wzorowo dorastające dzieci z talentami artystycznymi. Wszyscy mieszkają w pięknym domu na przedmieściach, jeżdżą dobrymi samochodami. I choć deklarują wielką do siebie miłość, całkowicie nie potrafią jej pokazać. Do tego dochodzi postać Martina (Barry Keoghan), który jest nastolatkiem z problemami, które nasiliły się po śmierci ojca. Wtedy też wspierać go zaczął Steven, ojciec rodziny Murphy’ch.
I wszystko zaczyna się zmieniać na gorsze w momencie, gdy Martin za bardzo zbliżył się do rodziny, co jak się okazuje – nie jest przypadkiem. Fabuła, choć dość powoli, rozwija się bardzo ciekawie i przede wszystkim spójnie, i choć wydaje się, że możemy przewidzieć co wydarzy się za chwilę – otrzymujemy coś zgoła innego. Dodajmy do tego postaci, po których w ogóle nie widać emocji. Negatywnych, pozytywnych – żadnych. Zdaje się, że cała rodzina, a także Martin, są androidami bez ludzkich uczuć. Nawet jeśli między nimi iskrzy i dochodzi do napięć to na ich twarzy nie maluje się absolutnie żadna emocja.
Lanthimos zaskakuje też kilkoma scenami, które pokazują głębię skomplikowania sytuacji rodzinnej bohaterów. Każdy ma tutaj jakąś motywację, lecz nie zawsze wie skąd i dlaczego. Z każdą minutą robi się od tych wszystkich relacji coraz duszniej – jednocześnie bohaterom kibicujemy, jak i nie potrafimy ich zrozumieć i nas odpychają swoimi czynami.
Wszystko to okraszone jest doskonałym stylem autora – niemal nie ma w filmie żadnych statycznych kadrów. Każdy jest dynamiczną pogonią za postaciami po szpitalnych korytarzach lub niemal niezauważalnie powolnych zbliżeniem na bohaterów. Dodatkowo, każdy kadr jest świetnie wypełniony postaciami, które są postawione w wyraźnym kontraście do innych postaci lub scenografii. Świetnie to współgra z chłodnym brakiem emocji bohaterów.
Aktorsko znowu Lanthimos serwuje nam minimalizm. Tak jak już wspominałem, członkowie rodziny deklarujące do siebie miłość pozostają niemal niewzruszone na dość dramatyczny przebieg wydarzeń. Nastoletnie dzieci szybko przechodzą do porządku dziennego po wyjątkowo niesprzyjających wydarzeniach. Nawet jeśli sytuacja zmusza bohaterów do bardzo trudnych wyborów wszyscy zdają się zachowywać względny, nienaturalny spokój, podczas gdy w głowie widza trwa właśnie zagorzała debata z własnym sumieniem – co ja bym zrobił na miejscu tej postaci? Colin Farrell i Nicole Kidman sprawdzają się naprawdę dobrze w pozbawionym uczuć uniwersum Lanthimosa.
Wychodząc z kina ciężko o podsumowanie czy ten film jest dziwnie dobry czy dziwnie zły. Z pewnością jest jednak niepokojąco poruszający. Porusza znowu dość dziwne obszary ludzkiej świadomości, o których istnieniu czasem nie chcesz wiedzieć. Nie będę jednak ukrywać, że pewne wątki dały mi do myślenia na kilka godzin po seansie, a okraszenie całości nienaganną realizacją (ależ nurtująca i niepokojąca muzyka!) oraz niesamowicie niepokojącą rolą Barry’ego Keoghana (to będzie wielki aktor, zapamiętajcie moje słowa) sprawiają, że film ten szczerze mogę polecić, ale nie każdemu. Bo jeśli oczekujecie przyjemnego, wygodnego dla ludzkiego sumienia filmu to raczej sobie odpuśćcie.