Długo przyszło nam czekać na kolejny, po „Apocalypto”, film Mela Gibsona, który, mogłoby się wydawać, znalazł sobie nowe hobby, czyli wywoływanie skandali w Hollywood. Czy „Przełęcz Ocalonych” jest w stanie przykryć kontrowersje tego dobrego, jakby nie patrzeć, reżysera?
„Hacksaw Ridge” to kino hollywoodzkie, które kochanie uwielbiają – mamy nieskazitelnie dobrego bohatera, który wbrew przeciwnościom losu robi wszystko idealnie, nie ma swojej ciemnej strony, a ludzie spisujący go na straty jedynie go motywują. Gdzieś tam w tle powiewa amerykańska flaga, trup ściele się gęsto i mamy happy end. Amerykanie to kochają. A ja to lubię, choć oglądam przeważnie z przymróżeniem oka. Tutaj jednak o to przymknięcie oka nieco trudniej, ponieważ mamy do czynienia z historią opartą o faktach – szeregowy Desmond Doss naprawdę dokonał tych bohaterskich czynów pod koniec II wojny światowej na pacyficznym froncie.
Doss, w którego rolę wciela się Andrew Garfield, jest adwentystą dnia siódmego, mocno wierzącym pacyfistą, który wskutek wydarzeń z młodości obiecał bogu nigdy nie dotknąć broni. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie zaciągnął się, z własnej woli, do wojska, marząc o zostaniu medykiem. Po wielu różnych perypetiach wreszcie się udaje i trafia na front.
Czy historia jest dobra? Na pewno jest ciekawa, zarówno wątek główny, jak i kilka pomniejszych. Jeśli przymknie się oczy na nieskazitelność bohatera – cały film zastanawiasz się czy rzeczywiście był taki perfekcyjny – to mamy do czynienia z fabułą poprowadzoną wręcz idealnie. Począwszy od przesłodzonego początku, przez prześladowanie w koszarach, aż po sceny batalistyczne. Balans pomiędzy wątkami wydaje się odpowiedni, a nasz bohater i jego przekonania ani na chwilę nie schodzą z pierwszego planu. Sama końcowa, bitewna, sekwencja jest bardzo obrazowa, krwawa, trochę zerojedynkowa (poza krótką sceną), ale oddaje brud, okropieństwo i bezsens wojny bardzo dobrze. Jest też kilka zabawnych gagów, które rozbawiły mnie bardziej niż suchary na „Doktorze Strange” Produkcja Gibsona ocieka wręcz patosem, który momentami mógłby przyprawiać o facepalm, jednak przewidywałem, że tak właśnie może być i starałem się przyjąć to na klatę, skupiając się na innych elementach filmu.
Choćby na aktorstwie. Bo Andrew Garfield jest artystą, który ma niezwykle irytującą mnie manierę – stęka, jęczy, mówi strasznie wyciszony, przestraszonym głosem. Jego mimika czy sposób wysławiania od dawna mnie denerwują, nie tylko w filmach, gdzie to mogłaby być po prostu gra, ale i w wywiadach telewizyjnych (via niedawny występ u Jimmy’ego Kimmela). Co zebrano choćby w tym filmie z serii Honest Trailers:
W „Przełęczy Ocalonych” jest tak samo. Dodaje do tego jednak wiele innych elementów, nieźle gra oczami (a dobry aktor może tym wygrać wszystko) i ostatecznie muszę przyznać, choć trochę niechętnie – chyba się do Garfielda przekonałem, bo w tym filmie jest naprawdę dobry.
Ale ten film to także genialna obsada ról drugoplanowych. Hugo Weaving jest właściwie wybitny, bo choć wydaje się, że od czasów zagrania Elronda jego wyraz twarzy się nie zmienia (choć uszy ma nieco mniejsze), to tą jedną miną potrafi artykułować tyle niesamowitych odczuć, że ciężko tego nie docenić. Nieco zapomniany w ostatnich latach Sam Worthington nie ma zbyt wiele czasu na aktorskie popisy, ale radzi sobie dobrze, zaś Vince Vaughn zawsze wywołuje u mnie podziw. Do bólu poprawnie i podręcznikowo wypada także miłość Dossa zagrana przez Teresę Palmer – ta rola może jej otworzyć wiele drzwi w Hollywood.
Realizacyjnie film można podzielić na dwie części. Pierwsza, bardzo żywa kolorystycznie, niemalże sielankowa, zrealizowana operacyjnie bardzo poprawni i druga, batalistyczna część, która powala na kolana. Gibson zrezygnował z przesadnego grania slow motion, co dało znakomity efekt. Kino akcji pokochało slow motion, kiedy można pokazać na przykład strzał w głowę i rozbryzgującą we wszystkie strony krew. U Gibsona ten efekt zminimalizowano, a większość strzelanin pokazano bez spowolnień, dzięki czemu widzimy jak w ułamku sekundy można odebrać czyjeś życie. Jeszcze bardziej poczuć bezsens tego wszystkiego. A film nie szczędzi nam paskudnych widoków okaleczonych ciał ludzkich, fruwających kończyn i wybuchów rozrywających bohaterów. Jest brutalnie, dosadnie, depresyjnie i bez slow motion. Jak na wojnie.
„Przełęcz Ocalonych” to film zaskakująco dobry, bo choć ocieka patosem niczym burger z przesadną porcją sosu BBQ, to jednak jest to patos całkiem wysmakowany oraz coś, czego się spodziewamy. Wchodząc w konwencję, przymykając oczy na pewne wykoloryzowanie („my Amerykanie dobrzy, oni Japończycy źli”) i tenże patos otrzymujemy dobrze opowiedzianą historię, z przyzwoitymi kreacjami aktorskimi (moim zdaniem, Weaving może się liczyć w walce o Oscara za rolę drugoplanową) i świetną realizacją. Brawo, panie Gibson!