Na ekrany kin trafiła druga odsłona filmu, który kilka lat temu szturmem zdobył serducha wszystkich fanów niezbyt wysublimowanej kinowej rozrywki. Czy „Pacific Rim: Rebelia” jest jednak czymś więcej niż powtórką z, nomen omen, rozrywki?
Chyba nikt się nie spodziewał, że głupkowaty film o wielkich robotach naparzających się z wielkimi potworami odniesie tak wielki sukces. A jednak, Guillermo Del Toro stworzył dzieło, które choć nie było zbyt wysokich lotów, pokochali niemal wszyscy. To była kwintesencja dobrej i wciągającej zabawy, jaką można przeżyć w kinie. Nie przeszkadzali w tym nawet niezbyt wciągający bohaterowie, bo i tak każdy się dobrze bawił na widok używania wielkiego statku jako kija bejzbolowego. W wielu kręgach film stał się wręcz kultowy, więc nic dziwnego, że studio Universal postanowiło wskrzesić, nomen omen, potworka i zarobić na nim kolejne setki milionów dolarów.
Jednak „Rebelia” w wielu miejscach starał się dać widzom coś więcej. Mamy tu przede wszystkim dużo nowych bohaterów, jak choćby Jake, Nate, Amara i paru innych niezbędnych dzieciaków z nowego pokolenia (ukłon w stronę młodej widowni?). Nie zabrakło miejsca w scenariuszu na znane z pierwszej części twarze – przewija się choćby mój ulubiony, szalony naukowiec doktor Gottlieb. I choć film stara się jakoś zarysować te postaci, nadać im głębi i charakteru, to ostatecznie wszystko i tak sprowadza się do tego, że wszystko jest płaskie i łatwe do przewidzenia. Jeśli dany bohater ma coś na początku do udowodnienia, to to udowodni. Jeśli ktoś każe mu się pogodzić z przeszłością – bez większego problemu to uczyni. Zastanawia mnie też użycie w tytule filmu zwrotu „Rebelia” – nie mamy tu żadnych rebeliantów. Niestety, cała historia bohaterów jest tu do przewidzenia, a jedyne niespodzianki dotyczą ogromnych kaiju oraz jaegerów.
I ta część filmu rozczarowuje już znacznie mniej. Bo sceny walki robotów z potworami czy innymi robotami robią wrażenie, choć może nieco mniejsze niż za pierwszym razem. Nasi bohaterowie muszą stawić czoła tajemniczemu jaegerowi, który pojawia się znikąd i niweczy ich plany. Wszystkie te starcia dostarczają przyjemności z chrupania popcornu – fajnie zaplanowane potyczki z dobrze poprowadzoną kamerą, przy czym momentami przeszkadza zbyt dynamiczny montaż. Wszystko zaś sprowadza się do ostatecznego pojedynku, w którym dzieje się naprawdę sporo, choć trwa niespodziewanie krótko. Kulminacja jednak trzyma w lekkim napięciu i sprawia, że widz nie może czuć rozczarowania.
Nie jest to film, w którym daje się błyszczeć aktorom. Za sprawą scenariusza nawet najwybitniejsi z nich nie potrafiliby ukraść splendoru jaegerom czy kaiju. Nie dziwi mnie więc, że mało kto tutaj odegrał coś więcej niż prostą rolę, którą mu przypisano. Sympatyczny John Boyega niczym się nie wyróżniał, Scott Eastwood nie miał do robienia nic większego i momentami wręcz denerwował, a jedyne ciepłe słowa skierować mogę w kierunku Charliego Daya oraz Burna Gormana. Pozostałe postaci są zbyt proste i ciężko ujrzeć w nich jakąkolwiek głębię.
W tego typu filmie jednym z najważniejszych aspektów są efekty specjalne, bo większość obrazów, które oglądamy to dzieła wygenerowane komputerowo. Ciężko tutaj przyczepić się czy to do projektów czy wykonania samych robotów oraz monstrów, ale czasami obrazy miast, w których walczące ze sobą giganty toczą boje, nie wyglądają najlepiej. Rzuca się to zwłaszcza w oczy na ekranie kina IMAX ze względu na to, że w porównaniu do poprzedniej części walki w „Rebelii” rozgrywają się za dnia, nie w nocy. Wszystkie efekty również całkiem nieźle brzmią, ale pod względem dźwiękowym jakoś nic nie rzuciło mnie na kolana.
Nie mam wątpliwości, że „Pacific Rim: Rebelia” odniesie wielki sukces finansowy, co każe myśleć o tym, że i trzecia część filmu powstanie, do czego zresztą nawiązuje ostatnia scena produkcji. Należy sobie jednak zadać pytanie czy widzowie będą chcieli po raz trzeci obejrzeć to samo? Jasne, nie jest to film, na który idzie się do kina, by poznawać zagmatwane historie ludzkich dramatów, a najzwyczajniej w świecie napierdzielankę robotów z potworami. To jest proste. Kiedy jednak kolejne odsłony nie mają zbyt wyrazistych bohaterów, a same walki, mimo, że ciekawe, są jednocześnie mocno wtórne. I o ile pierwsza część zapadła mi w pamięć, tak druga niestety nie wzbudziła we mnie tylu emocji, by zapamiętać film na dłużej.