Po dwóch udanych, ale muzycznych projektach, jakimi były „Whiplash” oraz „La La Land”, Damien Chazelle wziął się za projekt z zupełnie innej półki. Czy cudowne dziecko Hollywood poradziło sobie z tematem?
Przypomnijmy, amerykański reżyser ma zaledwie 33 lata, 5 filmów na koncie, a dwa z nich obsypane Oscarami. Wiele wskazuje na to, że czeka go długa i piękna kariera. Równie wiele wskazuje, że jego piąty film też będzie liczył się w walce o statuetki Amerykańskiej Akademii Wiedzy i Sztuki Filmowej. Choć jest to jednocześnie film zupełnie inny niż dwie ostatnie produkcje. I to nie jedynie ze względu na tematykę.
Zarówno „Whiplash”, jak i „La La Land”, poza doskonałą realizacją miały piękną historię, która sprawiała, że widz aż kipiał od emocji. Rewelacyjnie podana narracja i świetna gra aktorów w obu tych dziełach naprawdę docierała głęboko do odbiorcy. Z „Pierwszym Człowiekiem” jest nieco inaczej. Jest to produkcja bardzo oszczędna w tonowaniu emocji, momentami sprawia wrażenie niemalże dokumentu, w którym obserwujemy poczynania bohaterów, podążając ich śladami czy obserwując wydarzenia z perspektywy pierwszej osoby. Nie ma budowania emocji na siłę, żadnego patosu.
Historia lądowania na księżycu w 1969 roku jest powszechnie znana, ciężko więc o zaskakujące zwroty akcji czy niespodziewane wydarzenia. Widz mógłby jednak liczyć na zapoznanie się z przebiegiem prac nad projektem Apollo 11 oraz zajrzeć w życie prywatne Neila Armstronga, na którym historia filmu się skupia. I choć „Pierwszy Człowiek” robi dokładnie właśnie to, to jednocześnie jest bardzo oszczędny w narracji. Nie poznajemy całości prób i błędów przygotowań do lądowania na księżycu. Nie mamy rozbudowanej warstwy życia rodzinnego Armstronga. Jest tego sporo, ale żadna z tych sfer nie dominuje nad drugą i nie jest w pełni opowiedziana.
Dokumentalne prowadzenie kamery – niemal każde ujęcie jest ruchome, pełno drgań, częsty brak ostrości – sprawia, że film Chazelle’a odbiera się niemal bez emocji, a jednak wydarzenia, które obserwujemy mogą te emocje wywołać. Co więcej, świetne prowadzenie kamery sprawia, że możemy poczuć się jakbyśmy Armstrongowi w kolejnych próbach i misjach towarzyszyli. Czujemy tę klaustrofobiczną ciasnotę kolejnych statków, słyszymy blachy uginające się pod prędkością wchodzenia w atmosferę, widzimy gęstą czerń kosmicznej przestrzeni. Wszystko to potrafi nieco przytłoczyć, ale dzięki temu lepiej można odczuć to, co czuli członkowie misji Apollo 11, a o to reżyserowi chodziło.
Duża w tym oczywiście zasługa świetnej realizacji. Kręcony również kamerami IMAX film wygląda doskonale. Pięknie oświetlone i skomponowane kadry sprawiają, że „Pierwszy Człowiek” staje się bardzo namacalny. Mocne zbliżenia na twarze aktorów w kosmicznych statkach dają widzowi bardzo bliski kontakt z Goslingiem. Umówmy się, wiele dziewczyn marzy, by znaleźć się tak blisko Ryana. Bliżej chyba się już nie da. Świetnie sprawdza się również oszczędna, ale świetna muzyka Justina Hurwitza (Oscar za „La La Land”, kolejna nominacja chyba w drodze).
Długo się głowiłem nad aktorami w filmie Chazelle’a, bo choć sam film jest mocno oszczędny w emocjach, a dialogi nie zawsze są porywające, tak jest kilka scen, w których Gosling gra mężczyznę boleśnie tłumiącego w sobie emocje. Najlepiej spisuje się, bez zaskoczeń, Claire Foy, gdyż jest ona jednocześnie najbardziej emocjonalnym elementem produkcji. Szkoda więc, że trochę jej za mało w całym filmie. Historia Neila Armstronga oglądana z perspektywy jego żony mogłaby być punktem wyjścia do równie świetnego filmu.
No więc tak, Damien Chazelle znowu to zrobił. I choć nie potrafiłem w trakcie seansu „Pierwszego Człowieka” przeżyć zbyt głębokich stanów emocjonalnych, tak złote dziecko Hollywood dało nam naprawdę solidny i fantastycznie zrealizowany film. Pozwala nam przeżyć klaustrofobię astronautów z 1969 roku na własnej skórze. A nie jest to przyjemna podróż.