W ostatnich latach horrory zdają się przeżywać renesans, głównie za sprawą nowego podejścia do straszenia widza. Kierunek wytycza tutaj głównie Jordan Peele. Czy „Smętarz dla Zwierzaków” wpisuje się w ten trend?
Adaptacje książek Stephena Kinga wydają się wręcz idealną bazą do udanego horroru, lecz nie zawsze przynosi to dobry rezultat. O ile wielki sukces odniósł „It” dwa lata temu, tak „Mroczna Wieża” z tego samego roku okazała się wielką klapą. W obecnym roku, 30 lat po swojej pierwszej ekranizacji, drugie kinowe podejście do oryginału otrzymał „Smętarz dla Zwierzaków”. A jest to książka, która swego czasu mocno mi zaorała głowę. Podstawowym błędem było chyba, że wziąłem ją do ręki w wieku 14 lat. No umówmy się, nie jest to najlepszy wiek na czytanie tak poważnych pozycji. A niektóre rozdziały do dziś wywołują u mnie dreszcze. Pierwsza adaptacja, z 1989 roku, całkowicie rozczarowała (choć obejrzałem ją przeszło dekadę temu), dlatego miałem nadzieję, że kolejna próba studia Paramount okaże się udana.
„Smętarz” opowiada historię rodziny, która przeprowadza się z Bostonu (w stanie Massachusetts) do małej mieściny w stanie Maine (a jakże), by skupić się na życiu, nie pogoni za lekarską karierą głównego bohatera – Louis. Piękny dom na odludziu, wielki las wokół, a w tym lesie smętarz (czyli nieco inny cmentarz), w którym okoliczne rodziny chowają swoich pupili. Szybko okazuje się, że smętarz ma jeszcze jedną moc – wskrzeszania (nie jest to chyba spoiler, skoro była o tym mowa w zwiastunie).
Okazuje się to zresztą całkiem szybko, bo choć nie pamiętam książki zbyt dokładnie, to jednak pamiętam, że cała narracja była nieco dłuższa, dając czytelnikowi czas na zapoznanie się z bohaterami, nawiązanie więzi z nimi. Film nie daje takiej możliwości, bo tutaj dzieje się to zdecydowanie szybciej, co zresztą w przypadku kinowego medium jest słuszne, ale obdziera oryginał z jego klimatu. Scenariusz nie pozwala nam jednak na utożsamienie się z bohaterami, którzy są tu potraktowani dość wyrywkowo.
Warto mieć również na uwadze, że film nie jest wierną adaptacją powieści Kinga, albowiem w wielu miejscach wydarzenia mocno odbiegają od tych z książki. I jest to wybaczalne w próbach adaptacji książek na potrzeby filmu, ale wyłącznie jeśli ma to jakiś sens i wnosi coś ciekawego do opowiadanej historii, a w przypadku „Smętarza” tak niestety się nie dzieje. Część zmian podyktowana jest chęcią nadania opowieści czegoś widowiskowego, co jest absolutnie zbędne, a część nie ma absolutnie żadnego znaczenia lub wynika z niskiego budżetu (21 milionów).
Niestety, wbrew trendom wytyczanym przez Peele’a czy Johna Krasinskiego, „Smętarzowi” bliżej do klasycznych horrorów niż do nowych form wzbudzania lęku w widzach, które powszechnie określa się mianem „post-horrorów”. Choć twórcy starają się budzić grozę innymi zabiegami scenariuszowymi, tak nie wychodzi im to najlepiej, a ostatecznie uciekają się do tanich sztuczek w postaci jump-scare’ów. I to zdecydowanie za często.
Nie oznacza to jednak, że najnowsza adaptacja książki Stephena Kinga pozbawiona jest mocnych stron. Bardzo ciekawie wypadają scenografie oraz charakteryzacja postaci (zwłaszcza w ostatnim akcie), a także całkiem poprawnie prezentują się zdjęcia. Dobrze w głównej roli odnajduje się Jason Clarke, co było dla mnie sporym zaskoczeniem, bo, krótko mówiąc, nie jestem jego zbyt wielkim fanem. Tutaj jednak nie wypada sztucznie, a całkiem dobrze ogląda się go w roli zdesperowanego ojca. Klasą samą w sobie jest, jak niemal zawsze, John Lithgow, a i Jete Laurence w roli młodziutkiej Ellie sprawdza się bardzo dobrze.
Nie da się jednak ukryć, że najnowsza inkarnacja (pun intended) „Smętarza dla zwierzaków” cierpi na kompleks ekranizacji Kinga – jego powieści jest po prostu szalenie ciężko przełożyć na medium kinowe. Są najczęściej odzierane z tego unikalnego klimatu, gęstości wydarzeń, głębi bohaterów, które stanowią o sile narracji. Dlatego filmowcy uciekają się do tanich chwytów narracyjnych, jump-scare’ów i nie są w stanie zaprezentować bogactwa oryginału w swoich filmowych adaptacjach.