Mam problem z filmami opartymi na faktach. A tego typu produkcją jest Everest, który zadebiutował w piątek w kinach.
Podobno życie pisze najlepsze scenariusze. Trudno się z tym nie zgodzić, problem jednak w tym, że życie nie zawsze spełnia kinowych wymogów, dlatego pisząc scenariusz filmów opartych na faktach, trzeba lawirować pomiędzy faktami, a specyfiką branży rozrywkowej. Jeśli zaś podchodzi się do realizacji dość dramatycznych historii, trzeba mieć również na uwadze percepcję odbiorców.
Na samym początku widz dowiaduje się, że historia jest oparta o rzeczywiste wydarzenia, tym samym zmieniając jego odbiór. Nie wiem jak wy, ale od tego momentu zawsze czuję większą empatię do bohaterów. A historia pokazana w Everest jest mocna. Fabuła jest prosta i przedstawia nam wielu bohaterów, ale wszystkie wątki i motywy bohaterów są proste i wiadomo jaki mogą mieć finał. Wszystko jest mocno przewidywalne. Ale to nie oznacza, że jest źle. Cieszę się, że scenariusz zakładał pokazanie procesu przygotowań to wejścia na szczyt, bo to bardzo skomplikowany proces.
Historia jest więc pozbawiona typowych zwrotów akcji, mamy wyzwanie, któremu bohaterowie muszą sprostać, komplikacje i jednym się udaje, a inni już tego szczęścia nie mają. Jednak mając ciągle z tyłu głowy informację, iż film powstał na kanwie prawdziwych wydarzeń, dość mocno zżywamy się z bohaterami. Nawet jeśli co chwilę popełniają błędy, które doprowadzą do ich śmierci. Przeważnie w filmach myślimy sobie w takich sytuacjach „zasłużył na to” czy „sam do tego doprowadził”. Jednak kiedy wiemy, że te osoby żyły naprawdę, nasze myśli mogą się ograniczyć jedynie do „poor bastard”… Ba, ten film niemal wycisnął ze mnie łzy. Ostatecznie nie płakłem, ale poczułem się chwilę przytłoczony wydarzeniami.
No, ale mamy jeszcze bohaterów. Ten film nie dawał tutaj zbyt wielkiej swobody na wyniosłe aktorstwo – główną rolę grał tutaj tytułowy Everest, to on dyktował warunki, był jednocześnie scenografią i czarnym charakterem. Mocno liczyłem na dobrą kreację Josha Brolina, którego bardzo lubię, ale nie miał zbyt wiele czasów na popisy. Wszyscy muszą się podporządkować górze.
Za to bohaterowie, którzy się nie wspinają mieli więcej do pokazania, ale wypadli dość kiepsko. Jeszcze Robin Wright wypada nieźle, ale Keira Knightley znowu wygląda drewnianie, choć ładnie. No bo jest ładna, no. Miała szansę na popis aktorstwa w jednej ze scen, ale nie udźwignęła ciężaru, a najbardziej zapamiętałem cieknący z nosa glut. Reszta obsady wypadła po prostu poprawnie – musiała podporządkować się górze. Pozwolić swojej twarzy czy kończynom zamarznąć.
A ta została zrealizowana niesamowicie. Nie ukrywam, że jedną z motywacji, która mnie zaciągnęła na ten seans była chęć ujrzenia świata z jego szczytu. I ten widok, zwłaszcza na wielkim ekranie IMAX, robił niesamowite wrażenie. Czuć było bijący od najwyższego szczytu świata majestat, czuło się ogromny szacunek do tego cudu natury. Pod kątem wizualnym film zasługuje na bardzo wysokie noty.
Podobnie rzecz ma się z jego warstwą dźwiękową, choć szczerze mówiąc to nie pamiętam, by film miał jakąkolwiek muzykę. Najczęściej słychać było po prostu wielką wichurę, ogłuszającą, utrudniającą komunikację bohaterów i sprawiającą, że i mnie robiło się ekstremalnie zimno w trakcie seansu. Aż sweter musiałem założyć.
Everest jest dobrym filmem, którego historia potrafi wprawić w lekkie przytłoczenie, a warstwa realizacyjna obniży temperaturę i kilka dobrych stopni, a jedyne co przyjdzie Ci do głowy to slogan „Winter is coming”. Nie jest to wybitne kino, ale z wielu względów dobra propozycja na jesienny wieczór. Tylko ubierz się ciepło.