W ostatnich tygodniach odpuściłem sobie oglądanie seriali (poza czwartym sezonem „Black Mirror”, ale to w zasadzie są filmy), by nadrobić kilka filmów, które umknęły mi w poprzednim roku.
O ile „Wind River” zasłużył na osobny tekst i pełną recenzję, tak pozostałe recenzowałem na bieżąco na Facebooku. Jednak na Facebooku wszystko przemija, niczym w życiu, (#TroyannoCoelho), a chciałbym mieć gdzie wracać w razie potrzeby. Mógłbym oczywiście zrobić osobne artykuły dla każdego z tych filmów, zbierać kilka razy odsłon więcej, ale nie chce mi się (przyznawanie się do tego, że mi się nie chce to jedna z największych nauk ostatnich miesięcy, polecam!).
No to lecimy:
„Logan Lucky”
Drugi sylwestrowy film, jaki oglądałem to „Logan Lucky”, który, nie wiedzieć czemu, także nie trafił do polskich kin.
I choć Steven Soderbergh serwuje nam niemal powtórkę z „Ocean’s Eleven” (którego wyreżyserował) zmieniając jedynie scenerię, bohaterów i przebieg skoku, tak otrzymujemy kawał fajnej rozrywki z ciekawymi postaciami i doskonałą obsadą. Jednoręki Adam Driver wygrywa tutaj bardzo wiele, ale jeszcze więcej chyba blondwłosy Daniel Craig.
Może nieco przewidywalny, może wtórny, ale nadal bardzo sympatyczny film.
PS. Scena, w której więźniowie robią bunt i negocjują z dyrektorem więzienia otrzymanie nowych płyt DVD ze znanymi serialami to moment, w którym pękałem ze śmiechu.
Moja ocena: 6/10
„The Lost City of Z”
W ramach długiego weekendu i nadrabiania filmów z 2017 roku (choć on miał premierę właściwie jeszcze w 2016) obejrzałem też „The Lost City of Z”, czyli biograficzny obraz o podróżniku, wojskowym i odkrywcy – Percym Fawcetcie.
I generalnie film całkiem dobry, choć niemal całkowicie wyprany z emocji. W dwie i pół godziny spróbowano zmieścić bardzo dużo materiału, kładąc momentami nacisk na niezbyt ciekawe elementy, pomijając jednocześnie te ciekawsze.
Mimo wszystko, oglądałem z zainteresowaniem. Brakowało mi trochę filmów przygodowych tego typu, o pionierach i odkrywcach dzikiego świata sprzed lat. I choć ciężko nazwać produkcję Jamesa Graya kinem przygodowym, tak zdecydowanie wzbudza zainteresowanie.
Moja ocena: 6/10
„Detroit”
Film Kathryn Bigelow. Bardzo mocny seans.
Historia koncentruje się na historii kilku osób (głównie czarnoskórych) zatrzymanych przez policję w motelu Algier w czasie głośnych zamieszek w Detroit w 1967 roku.
Skończyło się to wielką tragedią, ale nie będę wchodzić w szczegóły – ja nie znałem tej historii przed seansem, więc i wam psuć nie chcę rozwoju sytuacji.
Will Poulter w roli rasistowskiego skurwysyna (ciężko powiedzieć o tej postaci inaczej) terroryzującego zatrzymanych jest doskonały. W sensie, to co robi jego postać jest odrażająca, ale aktor potrafi być w tym bardzo przekonująco odrzucający.
Dokumentalny sposób przedstawienia historii (drgająca niemal nieustannie kamera, ujęcia „ukradkiem” zza winkla) sprawia, że czuć w tym jeszcze większy mrok, realizm i dramat zatrzymanych dzieciaków.
Znowu, bardzo dobry film, ale w sumie nie dziwi, że w Polsce dystrybucji kinowej się nie doczekał – nie jest to kino lekkie, łatwe i przyjemne oraz dla każdego.
Moja ocena: 7/10
„Good Time”
Kolejny film, którego premiery w Polsce nie uświadczyliśmy. A naprawdę szkoda.
Robert Pattinson wciela się w cwaniakowatego gościa, który wraz z upośledzonym umysłowo bratem robi napad na bank (jakiego wcześniej jeszcze nie widziałem), ale w trakcie pościgu brat trafia do aresztu. To co dzieje się potem można streścić powiedzeniem: z deszczu pod rynnę.
Chcąc wydostać brata i uciec spod obławy policji Connie podejmuje szereg błędnych decyzji, które sprawiają, że jego sytuacja staje się coraz gorsza, ale wciąż widać nadzieję na sukces.
Nie jest to film widowiskowy, nie podnosi emocji do zenitu, ale co chwilę zaskakuje decyzjami bohatera, którego sytuacja wciąż się zmienia. Dodajmy do tego, że Pattinson wypada w tej roli naprawdę nieźle. Cieszę się, że aktorsko wychodzi na prostą, bo po wampirzych błędach młodości przydadzą mu się takie właśnie role.
Do tego całkiem nie najgorsze zdjęcia i fantastyczna muzyka autorstwa Oneothrix Point Never. Jest neonowo, elektronicznie, miłośnikom „Drive” Refna powinno się podobać.
Moja ocena: 7/10
„Bright”
Trochę mi głupio, że na sylwestrowy maraton filmowy ze znajomymi wybrałem „Bright”. Miało być lekko, łatwo i przyjemnie, a było… Cóż, no kiepsko.
Najdroższa produkcja filmowa Netflixa (90 milionów dolarów), która miała naprawdę fajną kampanię reklamową zawodzi na wielu polach. Przedstawia całkiem ciekawy świat, lecz do jego zaprezentowania zabiera się bardzo nieporadnie i większość seansu ciężko połapać się w zawiłościach filmowej rzeczywistości. A kiedy już coś jest wyjaśniane – to w tak prostacki sposób, że facepalm staje się ruchem bezwarunkowym.
Na plus na pewno zaliczyć można charakteryzację – zwłaszcza orkowie wyglądają naprawdę dobrze. Efekty też momentami dają radę.
Will Smith aspiruje chyba do miana nowego Samuela L. Jacksona rzucając na lewo i prawo fakami i maderfakerami, co wypada żałośnie.
Ech, szkoda, że tak to wyszło, bo ja chętnie zobaczyłbym jakiś fajny film w takim świecie. Buddy cop movie to nie jest najlepszy gatunek na wprowadzenie do potencjalnie ciekawego uniwersum.
Moja ocena: 4/10