Nigdy nie byłem wielkim fanem westernów, jednak świat Dzikiego Zachodu był scenerią kilku wybitnych filmów obecnego wieku. Dlatego z dużą dozą dystansu, ale postanowiłem dać szansę nowemu serialowi Netflixa „Godless”.
Zwiastun obiecywał brutalny świat i miasteczko zamieszkałe niemal wyłącznie przez kobiety, co wydaje się czymś w tamtych czasach (końcówka XIX wieku) niemal niemożliwym, ale stanowi ciekawy punkt wyjścia do ciekawej historii. Niestety, zwiastun nie odzwierciedla w pełni tego, co otrzymujemy po spędzeniu na Dzikim Zachodzie ponad siedmiu godzin. „Godless” to siedem odcinków, z których aż pięć trwa ponad godzinę, a jedynie jeden niewiele ponad pół godziny. Z ręką na sercu mogę jednak przyznać, że były to jedne z najlepszych godzin jakie „zainwestowałem” w tym roku. Bo choć trailer nieco zakrzywia obraz serialu, tak, moim zdaniem, ma on do zaoferowania znacznie więcej.
Zaczynamy od trzęsienia ziemi
Przede wszystkim, jest to niezwykła dbałość o spójność scenariusza i rozwijanych wątków. I choć miasteczko La Belle, które po katastrofie górniczej zamieszkują głównie wdowy po zmarłych w niej mężczyznach, nie jest tutaj w centrum uwagi, tak otrzymuje wystarczająco dużo czasu, by zbudować wiarygodną i ciekawą rzeczywistość. Jednak kręgosłupem fabuły jest relacja lidera śmiertelnie groźnych bandytów Franka Griffina (w tej roli Jeff Daniels) z jego wychowankiem Royem Goode’m.
Pierwszy odcinek zaczyna się bardzo mocno – od rzezi całego miasteczka przez szajkę 30 rewolwerowców pod dowództwem Griffina. W to wszystko wplątuje się Goode, który odbiera ekipie Griffina łup ze skoku na pociąg, wbijając jednocześnie swojemu mentorowi nóż w plecy (w przenośni) oraz kulę w rękę (dosłownie). To właśnie pościg Griffina za podopiecznym staje się głównym motorem napędowym fabuły.
Panteon ciekawych postaci drugoplanowych
I pewnie nie byłoby to nic oryginalnego, gdyby nie mnogość wątków utkanych wokół tego konfliktu oraz mieszkańców La Belle, nieopodal którego skrywa się Goode. Pierwszy odcinek, w którym dzieje się bardzo dużo jest zupełnie inny niż kolejne, które prowadzą do równie mocnego finału, w którym znowu tempo przyspiesza. Do tego momentu jednak ton oraz natłok wydarzeń znacznie maleją. I to jest właśnie ta najlepsza część serialu. Oczywiście, wiele osób może stwierdzić, że na ekranie dzieje się niewiele, ale dla mnie akt rozwinięcia historii jest zdecydowanie najbardziej smakowity.
W każdym odcinku, poza rozwijaniem najważniejszych wątków, dostajemy świetny rozwój historii jednej z wielu ciekawych postaci, które przez „Godless” się przewijają w mniejszym lub większym stopniu. Jest biała kobieta wychowująca samotnie indiańskie dziecko na farmie. Jest szeryf La Belle, którego całe miasteczko uważa za niedojdę nie potrafiącego bronić interesów swoich mieszkańców. Mamy jego siostrę, która wydaje się bardziej męska niż szeryf. Mamy osadę czarnoskórych weteranów Wojny Secesyjnej, z którymi nikt nie chce zadzierać. Mamy młodego zastępcę szeryfa, który lubi się popisywać i pajacować bronią, ale ma cudowne serduszko i podkochuje się w dziewczynie z czarnoskórej osady. Mamy dziennikarza, który dla rozgłosu próbuje manipulować wydarzeniami w Nowym Meksyku. No i głównych bohaterów, których relacje i historię znajomości odkrywamy stopniowo próbując zrozumieć dlaczego doszło między nimi do zwady.
Co jednak najlepsze, każda z tych historii otrzymuje odpowiedni czas, by wybrzmieć i wyryć w naszej głowie jakiś konkretny obraz bohaterów. Jest tu wiele przydługich monologów, które wielu mogłyby zanudzić. „Godless” ma wiele scen, w których nie ma zbyt wielu dialogów, ale które potrafią budować i odpowiednio rozwijać charakter wymienionych postaci. I choć początkowo wiele z tych postaci zdaje się nie mieć sensu, a ich logika dla widza jest niezrozumiała – warto poczekać. Odpowiedź i wytłumaczenie czeka w jednym z kolejnych odcinków. A prawda bolesna, gorzka, nieprzyjemna.
Jednoręki bandyta Daniels
Właściwie tylko jeden wątek może lekko na koniec rozczarować, a jest to niestety… Rywalizacja Griffina z Goode’em. Bo choć obaj są bohaterami wymazanymi w szarości – mającymi wiele za uszami i jakiś pierwiastek dobra w sobie – tak na koniec ich znajomość jest rozwiązana w zbyt prosty sposób. Jakby zabrakło jednego odcinka, albo kilkunastu minut na lepsze zakończenie. Nie da się jednak ukryć, że Daniels w roli nieustraszonego i niemal niebiańsko spokojnego nawet w trakcie największej rzeźni bandziora wypada bardzo magnetycznie.
We śnie Bóg objawił mu moment jego śmierci i wciąż z demoniczną wręcz pewnością siebie pakuje się przed rewolwery swoich wrogów deklamując „nie w ten sposób umrę, nie dzisiaj”. Kolejnego dnia, jakby nic się nie stało, decyduje się osobiście pomóc śmiertelnie chorym wieśniakom. Dodajmy do tego znakomitą rolę Jeffa Danielsa i otrzymujemy jednego z ciekawszych serialowych antagonistów od lat. Gorzej wypada niestety jego vis a vis Goode, którego Griffin traktuje jak własnego syna. Jack O’Connell nie porywa ani grą, ani charyzmą swojej postaci, która, choć posiada niesamowite umiejętności strzeleckie i jeździeckie, wielokrotnie okazuje się niedojdą życiową i takie generalnie sprawia wrażenie.
Pięknie brudny Dziki Zachód
Na szczęście, „Godless” pełen jest świetnych kreacji drugoplanowych. Na ekranie przewija się kilka znajomych twarzy: Sam Waterston, Eric LaRay Harvey („Luke Cage”, „Zakazane Imperium”), Thomas Brodie-Sangster („Gra o Tron”, „To Właśnie Miłość”), Kim Coates („Prison Break”), Scott McNairy („Operacja Argo”, „Gone Girl”, „Zniewolony”), Meritt Wever czy Michelle Dockery. Wszystkie kreacje stoją na naprawdę zadowalającym poziomie i każdy z tych artystów otrzymuje okazję, by „ukraść” choć jedną ze swoich scen. To pierwszy od dawna serial, który postaci drugoplanowe nie traktuje jako zbędne zapychacze, a jako naprawdę istotne dla przebiegu historii osoby z krwi, kości, charakteru i ciężką przeszłością.
Nie byłbym sobą, gdybym nie poświęcił osobnego akapitu na zdjęcia, a te są w „Godless” absolutnym majstersztykiem. Czy to panoramiczne kadry pędzących konno w oddali kowbojów, za którymi unoszą się tumany kurzu, czy też dialogi wewnątrz świetnie przygotowanych scenografii – wszystko jest tu tak piękne zobrazowane, że pierwszy raz w życiu miałem po kontakcie dziełem popkultury osadzonym w klimacie westernu wsiąść na konia i pognać do Nowego Meksyku. Jest tu wiele scen, które się mocno dłużą, ale ze względu właśnie na ich piękno jesteśmy w stanie przymknąć na to oko, ale tylko na sekundę, bo trzeba je otworzyć i podziwiać.
To więcej niż serial, to jak doświadczenie
Wielokrotnie w trakcie oglądania produkcji Netflixa miałem skojarzenia z… doświadczaniem gry „Wiedźmin”. Skojarzenia z tymi momentami, kiedy na ekranie nic się nie działo, poza pięknem ogromnego świata, a Ty przystawałeś tylko po to, by na to popatrzeć. Albo momenty wsiadania na konia – coś, co powtarza się w serialu bardzo często i można by spokojnie wyciąć, ale nie – Scott Frank, twórca serialu, scenarzysta i reżyser wszystkich odcinków (co rzadkie) daje nam podziwiać wielokrotnie nawet tak prozaiczne czynności, budując tym samym wiarygodny świat.
Jestem absolutnie zauroczony „Godless” i choć jest to serial niepozbawiony wad, tak jest on dla mnie największą niespodzianką obecnego roku. I jestem wręcz zaskoczony tym, że tak niewiele się o nim mówi, bo to dla mnie była jedna z piękniejszych przygód przeżytych przed ekranem telewizora w 2017 roku. Zbudowanie tak świetnej historii z udziałem wiarygodnych i ciekawych postaci, z których wiele otrzymuje należyty czas ekranowy, co prowadzi do mocnego, choć nieco rozczarowującego finału, uznać należy za kolejny sukces Franka i Netflixa jako platformy.
Niewiele sobie po „Godless” obiecywałem, a otrzymałem niemalże arcydzieło. Nie zrażajcie się proszę pierwszym odcinkiem, bo nie jest on reprezentatywny, a jego piękno tkwi w powolnych, pięknych scenach. Jeśli ktoś lubi seriale pełne detali i dramatów skrywających się w pozornie prostych scenach, jak choćby w „Better Call Saul”, powinien dać szansę tej produkcji.