Neony motelu na odludziu, lata siedemdziesiąte i garstka przypadkowych postaci rzucona samym sobie? Brzmi jak coś ciekawego i tak właśnie zapowiadał się nowy film Drew Goddarda „Źle się dzieje w El Royale”.
Goddard dotychczas był lepszym scenarzystą („Lost”, „Projekt: Monster” czy „Marsjanin”) niż reżyserem („Dom w głębi lasu”), a znam przypadki wielu scenarzystów, którzy nie sprawdzają się w roli reżysera. Ostatnim i chyba najlepszym tego przykładem był na początku tego roku Aaron Sorkin. Sam projekt jednak zapowiadał się naprawdę interesująco, więc byłem ciekaw efektu.
Cała akcja rozgrywa się w tytułowym El Royale, pięknym motelu na odludziu postawionym na granicy dwóch stanów: Arizony i Kalifornii. Sam projekt motelu jest prześliczny i właściwie przypomina o tym, że dawniej tego typu przybytki służyły czemuś więcej niż ukrywaniu się przez ich gości, były swego rodzaju dziełami sztuki. I tak jest właśnie w przypadku El Royale. Pewnego dnia pojawia się w nim kilku gości, którzy są całkowicie od siebie oderwani. Ale jak wiadomo – wszystko zaczyna się gmatwać, w tym losy bohaterów.
Film ma ciekawą strukturę narracji, podobną nieco do filmów Quentina Tarantino, które podzielone są na rozdziały. Podobnie jest w „El Royale”, lecz Goddardowi zabrakło chyba konsekwencji przy pisaniu scenariusza, bo rozdziały te w pewnym momencie się rozjeżdżają i cała struktura gdzieś zanika. Początkowo wszystkie te rozdziały pokazują nam przebieg wydarzeń z perspektywy poszczególnych postaci, za każdym razem posuwając akcję nieco do przodu, co jest bardzo fajnym zabiegiem, lecz z czasem gdzieś ten urok się kończy i zanika. Przez długi czas sam film nie wie czy chce być bardziej zabawnym thrillerem czy mroczną komedią, co sprawia, że całość momentami sprawia wrażenie niejakiej.
Brakuje też nieco lepszego rozrysowania postaci i czasem ciężko zrozumieć ich motywacje. Na pewno nie można odkryć wszystkich kart na samym początku filmu, bo właśnie ich odsłanianie jest jednym z ciekawszych elementów „El Royale” i odbywa się stopniowo. Jednak należałoby bohaterów tak skonstruować, by widzowi na nich zależało. Pod tym względem Goddard poległ, bo mając tak szerokie spektrum postaci i tematów do przekazania można było stworzyć nawet swego rodzaju arcydzieło. Mamy tutaj motyw braterstwa, napadów, rasizmu, wojny, sekty, porwania, śledztwa. Naprawdę sporo ciekawych i oderwanych od siebie historii, które mogłyby zbudować bohaterów lepiej niż to ostatecznie wyszło.
A skoro bohaterowie, to i aktorzy, a obsada jest tutaj naprawdę zacna: Jeff Bridges, Chris Hemsworth, Jon Hamm, Xavier Dolan, Nick Offermann, Dakota Johnson (<3) czy Shea Wigham. I na dokładkę piękna, świetna i cudownie śpiewająca Cynthia Erivo. Każdy tutaj daje popis naprawdę udanego aktorstwa, ale to Erivo sprawdza się najlepiej. Jako jedyna daje swojej roli coś więcej (ale pozwala też jej na to scenariusz).
I choć „Źle się dzieje w El Royale” ma wielu polach bywa średni lub ledwie dobry, tak pochwalić zdecydowanie należy poziom jego realizacji. To jak ten film jest piękny sprawia, że naprawdę warto go obejrzeć. Już sama scenografia motelu El Royale potrafi wprawić w zachwyt, dodajmy do tego kolorowe kostiumy, świetne oświetlenie planów oraz mądre poprowadzenie kamery, a otrzymujemy naprawdę niezłą ucztę dla oczu.
Z jednej strony „Źle się dzieje w El Royale” jest filmem, w którym widać nieco zmarnowany potencjał i szkoda, że to widać, ale mimo wszystko nie jest to film zły. Fakt, przysypiałem momentami lekko w trakcie seansu, ale to ze względu na zmęczenie, nie poziom tej produkcji. Jest w niej zresztą wiele naprawdę solidnych elementów, które sprawią, że osoby mniej krytyczne w stosunku do konstrukcji fabuły mogą uznać dzieło Goddarda za naprawdę świetny film.