Podobno każdy scenarzysta marzy o tym, by jeden ze swoich filmów wyreżyserować. Aaron Sorkin jest prawdopodobnie jednym z najlepszych scenarzystów obecnej epoki kina, a na jego debiut reżyserski czekaliśmy dość długo, ale oto wreszcie do kin trafiła „Gra o Wszystko”.
Niedawno pisałem o reżyserskim debiucie innego z moich ulubionych scenarzystów – „Wind River” Taylora Sheridana. Już w tej produkcji zauważyłem, że osoby potrafiące pisać doskonałe historie nie zawsze potrafią równie dobrze je zrealizować (choć to nadal bardzo dobry film). Nabrałem wówczas obaw, że Sorkin może mieć podobny problem. Przecież jego scenariusze są doskonałe, lecz jednocześnie bardzo trudne w odbiorze – to filmy przegadane, gdzie zamiast pościgów i strzelanin mamy wystrzały kolejnych kwestii z ust aktorów.
Sorkin wielkim scenarzystą jest, a reżyserem?
Dobrzy reżyserzy są w stanie okiełznać takie skrypty i dać naprawdę dobre produkcje, co udało się Fincherowi z „The Social Network” oraz Danny’emu Boyle’owi ze „Stevem Jobsem„. I choć przejęcie przez scenarzystę stołka reżysera może potencjalnie dać historii lepsze przełożenie skryptu z kartek na plan zdjęciowy (zachowanie ciągłości i spójności wizji), tak braki doświadczenia w tym fachu mogą zaszkodzić całej wizji i zaburzyć konsekwencję narracji i budowania emocji u widza.
„Gra o Wszystko” (a właściwie „Molly’s Game”) to przykład na oba te zjawiska. To naprawdę dobrze napisana i ciekawa adaptacja historii Molly Bloom, która organizowała wieczory pokerowe dla najbogatszych, by ostatecznie stawić czoła oskarżeniom federalnym. Historia mocno rwana, skacząca po retrospekcjach i opowiadana z perspektywy głównej bohaterki, ale jednocześnie bardzo ciekawa. Jak to u Sorkina, film wymaga ogromnego skupienia, by nadążyć za dialogami oraz pędzącą historią w produkcji, która do krótkich nie należy (140 minut). I choć seans mija szybko i ani chwili się nie dłuży, tak pozostawia spory niedosyt.
Szybko, szybciej i wreszcie wolniej
Dialogi, choć bardzo dobre, nie są tak błyskotliwe jak zazwyczaj. Brakuje w nich „sorkinowskiego” polotu, lekkości. Bywają momenty, gdzie polotu bywa ciut więcej, ale to nadal nie jest poziom, do którego scenarzysta „The Newsroom” nas przyzwyczaił. Ponadto, zwyczajnie brakuje przez większość historii jakiegokolwiek ładunku emocjonalnego. Choć historia jest ciekawa, tak ciężko utożsamić się z bohaterką (a gra ją przecież moja ulubienica Jessica Chastain!). Nie da się jednak ukryć, że Molly to pewna siebie, inteligentna, błyskotliwa i przede wszystkim bardzo niezależna kobieta, co w filmie akcentowane jest wielokrotnie.
Na szczęście, jest jeszcze końcowa faza filmu, gdzie Sorkin nieco zwalnia (po doskonałym monologu Charliego Jaffeya – Idrisa Elby), a ekran zaczynają wypełniać emocje. A w trakcie sceny w parku z ojcem Molly (Kevin Costner) ciężko odciąć się od ciężaru gatunkowego. Doskonała rozmowa, choć w nieco wolniejszym tempie, emocje wylewające się wręcz na widza. W tej jednej scenie, wreszcie coś poczułem, a poczułem tyle, że oczy mi się lekko zaszkliły. Scena w parku mocno zmienia cały wydźwięk historii, nadając szersze tło problemom, z którymi wiele osób musi się mierzyć (i nie chodzi tu o przegraną w pokera, ale bardziej przegraną w życie). Końcówka filmu sprawia, że warto przebrnąć dość męczącą i wyzutą z emocji większość.
Emanowanie dekoltem
Jest jednak jedna kwestia, którą muszę stanowczo podkreślić. Bo choć Jessicę Chastain uwielbiam jako aktorkę i ubóstwiam jako niemal ideał kobiety moich marzeń, tak Sorkin zbyt mocno akcentuje jej dekolt. Wiem, dziwnie to może brzmieć w ustach (a raczej spod palców) faceta, któremu to nie powinno przeszkadzać, ale niemal każda kreacja, w jakiej Molly się pojawia w produkcji ma dekolt ujawniający bardzo mocno piersi aktorki. Każdy kadr, w którym się pojawia akcentuje ten element, co nie ma żadnego uzasadnienia fabularnego (sam nie wierzę, że to piszę) ani jakiegokolwiek innego. Gdzieś w połowie filmu byłem tym faktem wręcz mocno zniesmaczony, bo takie szczucie cycem mnie nieco dekoncentrowało. Wiem, brzmi to bardzo nieelegancko, głupio pisać o tym publicznie, ale jeszcze bardziej nieeleganckie ze strony Sorkina jest takie kadrowanie wizerunku Molly.
A szkoda, że tak się dzieje, bo odwraca to uwagę od naprawdę dobrej roli Jessiki Chastain. Aktorka spędziła dużo czasu z prawdziwą Molly Bloom, chcąc poznać ją jak najlepiej i przenieść jej wizerunek na ekran. Wypada to naprawdę dobrze, choć ze względu na tempo filmu ciężko złapać widzowi z jej bohaterką jakiekolwiek relacje. Jej rozmowy z ojcem czy prawnikiem są jednak naprawdę świetnie zagrane i utrzymują doskonały rytm. Costner czy Elba wypadają obok niej równie dobrze, lecz pozwalają przede wszystkim błyszczeć rudej koleżance.
Choć film pozbawiony jest widowiskowych scen i kadrów, a wszystko wypada po prostu poprawnie, tak na uznanie zasługuje praca montażystów. Choć często do czynienia mamy z szybkimi cięciami, tak poprowadzone są one w sposób pozwalający utrzymać skupienie i uwagę na omawianym akurat w filmie temacie. Całości dopełnia dobrze współgrająca z obrazem muzyka, akcentująca wydarzenia na ekranie, ale nie mająca aspiracji zdobycia głównej uwagi widza – ta musi być skupiona na dialogach i monologach.
Podsumowanie
Choć wiele sobie obiecywałem po reżyserskim debiucie jednego z moich ulubionych scenarzystów, tak moje obawy okazały się w pełni uzasadnione. Aaron Sorkin napisał świetną historię, lecz zabrakło mu doświadczenia, by doskonale poprowadzić jej realizację przed kamerami. I choć to wciąż dobre i wymagające od widza maksymalnego skupienia kino, „Gra o Wszystko” gubi się nieco w swojej zawiłości, a dobre dialogi nie potrafią za bardzo wyciągnąć z widza emocji. Zmienia się to mocno w kilku końcowych scenach, ale to wciąż film jedynie dobry. A szkoda, bo miał potencjał być filmem bardzo dobrym.