Ja naprawdę nie chciałem zostać freelancerem. Chciałem spokoju, w ostatnich latach nawet pokonałem pracoholizm i nauczyłem się obijać po pracy i to było super. Ale życie wybrało dla mnie inny scenariusz. I to wcale nie taki zły.
Ok, może sprostuję – nigdy nie chciałem być tylko i wyłącznie freelancerem. Bo dodatkowe zlecenia poza etatem robię właściwie od kiedy tylko jestem na etacie. Także na frilansie robię od lat wiele projektów, ale nigdy nie dążyłem do tego, by taki styl pracy był moim głównym źródłem utrzymania. Zresztą, nawet praca z domu nie do końca mi odpowiada. Lubiłem ten rozdział: praca / dom. Na frilansie to wszystko się miesza, powoduje u mnie jeszcze lekki dyskomfort. I dzisiaj chciałbym wam opowiedzieć o tym jak się oswajam z obecną sytuacją.
Nie chciałem do końca życia siedzieć na etacie, ale też nie chciałem frilansować. To czego w takim razie chciałem? Mieć mocno zdywersyfikowane przychody, co udało mi się osiągnąć już jakiś czas temu, choć 80-90 procent zawsze stanowiła pensja. Pewna, wpływająca regularnie pensja. Może nie za wysoka, ale jednak pewna. Kilka lat temu marzyłem o zostaniu zawodowym blogerem, ale zupełnie źle pokierowałem swoją karierą. Miałem okres, w którym udawało się na blogu zarabiać regularnie, parę stówek miesięcznie. Wtedy też uznałem, że im więcej będę nad blogiem pracować, im mocniej będę cisnął na zasięgi, tym bliżej tego celu będę. Zbyt mocne skupienie się na wyniku doprowadziło nie do bogactwa, a do całkowitego wypalenia i pracoholizmu.
Ale i to udało się pokonać. Nauczyłem się blogować na nowo jakieś trzy lata temu, po przerwie, która trwała trzy miesiące. I bloguję teraz w nowy sposób. Dla siebie, dla przyjemności. Dodatkowe pieniądze do pensji zacząłem zarabiać gdzie indziej: robiąc szkolenia, wykładając na uczelni, pisząc strategie i teksty dla marek, będąc menadżerem twórców. Suma tego wszystkiego nigdy nie przekraczała w moim przypadku pensji, ale była fajnym jej uzupełnieniem. Na wakacje, na inwestycje w sprzęt czy inne zachcianki.
Rok temu zmieniłem pracę, również po to, by mieć czas robić więcej swoich projektów, przy jednoczesnym zadbaniu o swoje życie – pokonałem depresję i chciałem żyć fajnie i przyjemnie. Bez nadmiaru pracy. I nawet mi się to udawało przez parę miesięcy, dopóki nie okazało się, że nowa praca nie będzie moją przyszłością. Stanąłem przed chyba najważniejszą decyzją w życiu: szukać pracy (raczej nie byłoby z tym problemu) czy postawić na swoje? Nie miałem absolutnie żadnych oszczędności, więc zdrowy rozsądek powinien skłaniać mnie ku bezpieczniejszej opcji. Ale wtedy sobie przypomniałem pewne popołudnie z marca.
Wtedy jako świeżo upieczony wykładowca uczelni Collegium Civitas zostałem zaproszony, by przedstawić się studentom, opowiedzieć o swojej karierze i wyciągnąć z niej jakieś cenne dla nich wnioski. Przygotowałem nawet super rozpiskę wszystkich moich źródeł utrzymania na przestrzeni lat. I okazało się, że robię już wystarczająco dużo, że mogę zaryzykować i postawić na swoje.
Czy się bałem? Jak cholera. Wizja skończenia pod mostem nie dawała mi często spać. By spuścić nieco ciśnienie z siebie zacząłem w żartach mówić, że jestem bezrobotny. Mnie to pomagało, ale wszystkie bliskie mi osoby się wkurzały. No i w sumie się nie dziwię, bo okazało się szybko, że jestem najbardziej zapracowanym bezrobotnym w okolicy. Okazało się bowiem, że karma wraca.
Dając z siebie wszystko zawodowo i wielokrotnie będąc wykorzystywanym miałem prawo czuć się pokrzywdzonym, ale absolutnie tak tego nie odbierałem. Karma wróciła w najlepszym możliwym momencie, bo kiedy było najgorzej nie było tygodnia, żeby nie zwrócił się do mnie ktoś kto potrzebował mojej pomocy. „Słyszałem, że robisz X, może chcesz mi pomóc?” „Podobno jesteś całkiem niezły w Y, jesteś chętny na zlecenie?” „Robię fajny projekt, ale potrzebuję pomocy, ogarniasz takie sprawy?”
Tak, chętnie pomogę, przyjmę zlecenie, pomogę w tym projekcie. Najczęściej były to osoby, z którymi wcześniej spotykałem się zawodowo w różnych miejscach, a to oznacza, że rzeczywiście dawałem z siebie wszystko i to dało dobre owoce. Najczęściej były to osoby, które maksymalnie szanuję, uwielbiam ich projekty i nie miałem żadnego problemu z tym, by zrozumieć ich potrzeby i wykonać solidną pracę. A te osoby robiły mi szeptaną reklamę. Tak oto, bez żadnego żebrania o zlecenia, publicznego „ej, chętnie pomogę, kto mi zleci pracę”, bez jakiejkolwiek niemal reklamy okazało się, że w pewnym momencie zleceń na mojej głowie zrobiło się za wiele. Przyjmowałem wszystko, bo bałem się o swoją płynność finansową. Ale wszystko udało się zrobić. Pomogła mi przy tym moja idealna metoda organizacji pracy, ale o niej opowiem w kolejnych dniach na blogu.
Powoli poczucie beznadziei, wielkiego ryzyka i perspektywa braku chleba za dwa miesiące zaczynała zanikać. Nie na zawsze, ale na tyle, by się uspokoić. By działać bardziej świadomie, z głową. Opracować plan rebrandingu, powstania nowej strony. Oswojenia się z tym, że choć tego nie chciałem – zostaję freelancerem. Mogę dumnie powiedzieć, że moja firma istnieje już ponad rok i choć była na skraju upadku – ma się dobrze. Coraz lepiej. Wiem czego chcę, do czego dążę, a kolejne projekty wciąż mnie odnajdują.
Mam w życiu dużo szczęścia, ale to szczęście jest też efektem wykonywanej przez wiele lat ciężkiej pracy. I to mnie napawa ogromna dumą.
A jeśli się nie uda? Trudno, poszukam pracy. Czyli tego, co w sumie chciałem zanim okazało się, że mogę zostać freelancerem. No, ale wciąż możesz mi pomóc i zlecić mi jakąś pracę. :D Po to między innymi zrobiłem tę nową stronę, by w jednym miejscu zaprezentować wszystkie moje zdolności. O tutaj.
A tak mogę, bez pytania szefa, pojechać sobie do Berlina. Co prawda, z laptopem w plecaku, czytając maile co dwie godziny, ale jednak. Fajna sprawa. :)
Autorem zdjęcia w nagłówku jest Andrew Neel