W miniony weekend odbyła się kolejna edycja festiwalu FreeForm w Warszawie. Było bardzo fajnie, ale mam też kilka dziwnych odczuć po tym wszystkim.
Jak pisałem w niedawnej zapowiedzi, napalony byłem głównie na cztery koncerty. Cała zabawa zaczęła się od niemałej wpadki organizacyjnej. Na teren Soho Factory, gdzie odbywała się impreza, dotarłem stosunkowo późno, jakoś 22:30. W sam raz by zdążyć na koncert Moderat pół godziny później. Niestety, oczekiwanie na opaskę festiwalową trwało znacznie dłużej. Najpierw stałem w odpowiedniej kolejce, lecz po odczekaniu swojego zostałem odesłany do innej. Tam lud był nieco wzburzony.
Otóż karnety zakupione przez system Biletomat nie działały. To znaczy, był z nimi wielki problem, niektóre były już wcześniej zeskanowane (kod kreskowy), co oznacza, że ludzie kupili na wtórnym rynku kopie czyichś biletów. Dlatego ja wolę nie kombinować by mieć kilka złotych taniej i kupować u oficjalnych dystrybutorów, najlepiej w formie elektronicznej. Ale już nigdy w Biletomacie.
Gdy nadeszła moja kolej, okazało się, że system nie może skanować biletów. Muszę go wysłać im na maila (LOL?), z telefonu, stojąc pod kasą, gdy spory tłum na mnie napiera. No ok, jak dobrze, że mamy smartfony. Bilet wysłany, odebrany, wydrukowali, podbili jakąś pieczątkę i kazali… udać się do następnej kolejki. A jeden z ukochanych utworów Moderat „New Error” właśnie zaczął rozbrzmiewać. Noż do diaska! Ok, mogłem przyjechać znacznie wcześniej na teren festu, ale takich dramatów to się nie spodziewałem.
Ale dobra, czas na nieco przyjemniejsze rzeczy. Sam Moderat zagrał… Jak zawsze – doskonale. Nie robi to już takiego wrażenia jak w lutym, wszak widziałem ich czwarty raz na przestrzeni nieco ponad roku. Nie robi takiego wrażenia jak wówczas, ale nadal pozostawia Cię ze szczęką na ziemi. Choć szybko o tym zapominasz.
Po berlińskim trio na scenę wkroczył Jon Hopkins, którego również już oglądałem. Wcześniej jednak nie znałem tak dobrze jego twórczości, toteż teraz ciary były znacznie bardziej intensywne. Niestety, cały jego set był niemal toczka w toczkę taki sam jak inne występy. Jeśli słuchaliście jego występu na Boiler Room to zagrał prawie to samo i tak samo. Czyli świetnie, ale zabrakło mi tu większej improwizacji. Szkoda.
Po Hopkinsie… Opuściłem teren festu, zamówiłem Ubera i udałem się na after do 1500m2. Takie życie. Drugiego dnia chciałem zdążyć na Skalpel, ale znowu nie wyszło. Dotarłem na Trentemollera, wreszcie nieco bliżej sceny i znowu oniemiałem. Chyba nawet bardziej niż w Płocku na Audioriver, ponieważ klubowa, industrialna sceneria i nagłośnienie dawało się znacznie bardziej we znaki niż w lipcu.
Potem gdzieś tam grali Klaxonsi, których kolejny raz w życiu olałem i czekałem na kolejnego kozaka z Niemiec – DJ’a Koze. Jego również oglądałem już w Płocku. Co mnie uderzyło, to bardzo nieliczna grupa osób obecnych na jego secie. W ogóle, jakby ludzie w sobotę przyszli tylko dla słabego Klaxons. A wydawało mi się, że obecnie większy hajp zbiera właśnie Koze. Sam set był bardzo fajny, łupał koleżka aż miło, ale zabrakło czegoś więcej. W Płocku mieliśmy wyczesane wizuale i mocarne nagłośnienie. Tutaj było tak cicho, że pod barierkami można było swobodnie rozmawiać. Nie postarali się.
Suma summarum wydałem 220 złotych i byłem na ledwie czterech koncertach. I w sumie dobrze, każdy z osobna kosztowałby dwukrotnie więcej sumarycznie. Pozostaje lekki niedosyt po całej imprezie. Już pomijając żałosną sytuację przy odbieraniu opasek, zabrakło mi lepszego nagłośnienia, efektowniejszych wizualizacji (Hopkins i Moderat mają własne, są usprawiedliwieni), jakiejś kropki nad przysłowiowym „i”.
Z drugiej strony, oglądałem tylko zespoły, które widziałem już wcześniej. Mogłem to olać, siedzieć w domu i grać sobie w PlayStation. Mimo wszystko, nie żałuję. Miłość do muzyki, tej ulubionej wygrywa zawsze. Gdyby za parę miesięcy Moderat znowu zagrał w Warszawie – znowu się wybiorę. Pewne nuty, nawet słuchane setki razy, nigdy się nie znudzą. Zwłaszcza na żywo
A za tydzień moje urodziny i najbardziej wyczekiwany koncert roku. :)