Wróciłem właśnie do domu z przedpremierowego seansu „Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości” w IMAX i mam niemały mętlik w głowie. Na szybko więc chciałbym podzielić się kilkoma spostrzeżeniami.
Tytułem wstępu muszę jednak ostrzec, że nie będzie to klasyczna recenzja filmu. Na tę przyjdzie czas w ramach serii DwuGłos kiedy już Patryk obejrzy film. Teraz nie będę się skupiał na fabule, grze aktorskiej czy realizacji audiowizualnej, a jedynie na pierwszych wrażeniach po seansie filmu, na który tak długo czekałem i którego tak bardzo się obawiałem.
Światowa krytyka wręcz zmiażdżyła produkcję, na którą Warner Bros przeznaczył 250 milionów dolarów. Fani komiksów i popkultury wokół herosów byli mocno zaniepokojeni dalszym losem kina „superbohaterskiego” – jak porażka tego ważnego dla DC Expanded Universe filmu wpłynie na dalsze losy ekranizacji komiksów (najlepiej wyjaśnił to niezawodny Łukasz z Ichabod). W piątek najczęściej chyba udostępnianym filmem była reakcja Bena Afflecka na krytykę i jego słaba gra aktorska w momencie, gdy trzeba robić dobrą minę do złej gry.
Jednak nie przeszkodziło to milionom widzów ruszyć do kin na całym świecie. Warner Bros kilka razy przed premierą zmieniał swoje oczekiwania finansowe odnośnie premiery „Świtu Sprawiedliwości”, dając wyraz swojej niepewności. Efekt? Mamy rekordy:
- najlepsze otwarcie marca w historii kina
- najlepsze otwarcie filmu opartego na komiksie DC w historii
- 416 milionów dolarów zarobione w skali całego świata
- siódme otwarcie w historii kina
Założę się, że Ben Affleck otarł już łzy, które pewnie towarzyszyły mu przed premierą. Otarł je dolarami. Nowe otwarcie dla uniwersum DC wychodzi lepiej niż by tego chcieli filmowi krytycy. Na Rotten Tomatoes nadal widnieje wynik 29%, dość druzgocący.
Nie będę się tu teraz rozwodził nad przyczyną takich ocen wystawionych przez profesjonalnych recenzentów (nie mnie oceniać), ale przejdźmy do samego filmu.
Jest naprawdę spoko.
Nie jest to film wybitny, do takiego wiele mu brakuje. Nie jest to duchowy spadkobierca Nolana. Tamten rozdział Warner Bros definitywnie odcina. Czuć za to ducha „Człowieka ze Stali”. Seans jest dość długi i momentami nużący, zwłaszcza w pierwszej części. Historia jest mocno szarpana, wątki się mocno przeplatają. I o ile Nolan potrafił w ten sposób świetnie opowiadać historie, tak tutaj brakuje jakiegoś motywu przewodniego. To znaczy on jest, ale podany w sposób niezbyt sugestywny.
Pewne wątki wydają się od siebie mocno oderwane. Do tego, są niby ciekawe i wciągające, ale mocno niedopowiedziane i pozostaje po nich nienasycenie. Jednak jeśli wszystkie miałyby zostać odpowiednio uzupełnione film musiałby trwać co najmniej cztery godziny. Niby mamy tu znacznie mniej bohaterów niż w takim „Avengers” ze stajni Marvela, ale jednocześnie o każdym dowiadujemy się znacznie mniej niż byśmy chcieli. Przez to trochę ciężko się z nimi utożsamić, zbudować głębszą relację.
Jednocześnie to wszystko jest naprawdę o niebo lepsze niż „Man of Steel”. Nie chciałbym wchodzić w szczegóły, zrobię to w recenzji, lecz przez cały seans towarzyszyło mi poczucie dobrej zabawy. A przecież w takim celu powstał ten film, prawda? Było kilka smaczków, które mocno mi przypadły do gustu, był jeden zwrot w akcji, który spuścił moją szczękę kilka centymetrów w dół (ale nie do podłogi).
W każdym razie, niech nie zniechęca was smutny Ben Affleck, nie spoglądajcie na opinie krytyków filmowych. Kupujcie bilety, bierzcie popcorn i nie spodziewajcie się dzieła sztuki, a dobrej zabawy. Jeśli przebrniecie przez kilka dłużyzn czeka was naprawdę ciekawe widowisko.
Aha, nie czekajcie na dodatkowe sceny po napisach. To nie Marvel. :D Choć ja, i wielu innych widzów w kinie, zostało z nadzieją, że jednak coś tam będzie…
Pełna recenzja zapewne pojawi się za parę dni, warto obserwować fanpage DwuGłos, by być na bieżąco (albo zgarnąć zaproszenie na Restaurant Week). :)