Od dawna uważałem, że będzie to najważniejsza premiera dla Netflixa w Polsce w tym roku i zdania nie zmieniam. Czy pierwszy polski serial tej platformie się udał?
„1983” jest bardzo ważne z wielu powodów. Po pierwsze, oczekiwania. Rozpalane od ponad roku wobec tej produkcji, na papierze zapowiadającej się naprawdę nieźle, nadzorowanej pod okiem sprawdzonej Agnieszki Holland. Po drugie, a właściwie najważniejsze, to pierwsza inwestycja produkcyjna globalnego potentata cyfrowych treści wideo w Polsce. Od jej sukcesu bądź porażki zależeć może naprawdę wiele. Kolejne inwestycje w polskich twórców. Po trzecie, Netflix to okno na świat dla lokalnych seriali (w Polsce popularne są hiszpańskie „Casa del Papel”, brazylijskie „3%” i inne produkcje, o których pewnie mało kto by u nas usłyszał, gdyby nie dystrybucja przez tę platformę). Jego sukces może sprawić, że zainteresowanie polskimi produkcjami i artystami znacząco wzrośnie. Ba, może nawet wystrzelić Maćka Musiała do Hollywood.
Zresztą, dla mnie sama koncepcja serialu wydaje się bardzo ciekawa, bo lubię political fiction, a wizja Polski, w której komunizm wcale nie upadł i w 2003 roku ma się bardzo dobrze jest absolutnie ciekawa. 20 lat wcześniej miały miejsce zamachy, które umocniły PZPR nad Wisłą i nieco uniezależniły od ZSRR, a więc wszystko jest niby super. Niby. I w sumie podobnie jest z samym serialem.
Sprzedaje bardzo ciekawą wizję interesującego świata pełnego kontrastów: ludzie bawią się smartfonami i korzystają z dobrodziejstw technologii, jeżdżąc jednocześnie maluchami, starymi fiatami i żukami. I w sumie nie gryzie mnie to za bardzo, kupuję to jako pewną wizję świata alternatywnego, która się nie spełniła. I nie bardzo mi to przeszkadza. Podobnie jak drobne błędy produkcyjne, które dla uważniejszych i mieszkających w Warszawie widzów będą zauważalne. Mam tu na myśli choćby scenę, w której bohaterowie udając się na imprezę przechodzą przez lobby wieżowca Warsaw Spire, by znaleźć się na szczycie innego wieżowca – Złotej 44. Niby nic nie znaczące mankamenty, które można uzasadnić wizją świata przedstawionego, ale wielokrotnie łapałem się na wyłapywaniu tego typu drobnych błędów.
Jednak nie to jest w „1983” najgorsze, a fakt, że serial nie wie czym tak naprawdę chce być. Dramatem politycznym pokroju „House of Cards”, w którym planuje się zamach stanu, dramatem szpiegowskim pokroju „Homeland”, w którym na jednym terytorium działają szpiedzy kilku krajów walcząc o cenne informacje, serialem detektywistycznym, w którym trzeba odkryć prawdę o czyjejś śmierci czy banalnym melodramatem obyczajowym, w którym główny bohater musi wybrać jedną z dwóch miłości swojego życia. Niestety, wszystkie te wątki przenikają się tak dziwnie, że tak naprawdę żaden z nich nie jest wystarczająco istotny i wciągający, a przez to żaden nie ma do końca sensu.
Struktura całej fabuły może i ma ręce i nogi, zwłaszcza kiedy kontekst z roku 2003 jest poszerzany o wydarzenia rozgrywające się dwie dekady wcześniej. Niestety, kiedy w każdym odcinku już coś zaczyna nabierać sensu, wtedy wjeżdża krótka militarna wstawka o Iranie, Izraelu, USA, Rosji czy innym kraju i niby robi się ciekawiej, ale całkowicie wybija z rytmu i wyprowadza z równowagi. A szkoda, bo gdyby zgrabniej połączyć wszystkie motywy, lub choćby jeden (melodramat!) wyciąć, to całość mogłaby być naprawdę świetna.
Całe zło „1983” wynika ze scenariusza. Choć cały serial jest wyprodukowany w Polsce rękoma polskich artystów, tak scenariusz napisał Joshua Long. I choć świetnie poradził sobie z meandrami komunizmu, tak wszystko zostało spartaczone na poziomie dialogów. Ok, oryginalnie napisany po angielsku scenariusz mógł być jeszcze dobry, ale jego przetłumaczenie woła o pomstę do Netflixa. Albo kogoś innego równie ważnego. Miejscami nie jest źle, ale czasem można się domyślić, że coś jest nie tak, bo całość jest przetłumaczona zbyt dosłownie, a to sprawia, że dialogi są bardzo… Dziwne. Ludzie ze sobą tak nie rozmawiają! Ech, wielka szkoda, że tak to wygląda.
Całe szczęście, produkcja Netflixa nie popełnia błędu niedawnej, głośnej produkcji HBO „Ślepnąc od świateł„, gdzie dialogów w ogóle nie dało się słuchać i ciężko było cokolwiek usłyszeć. Dźwiękowo może nie jest idealnie, momentami dźwięki w tle zagłuszają kwestie bohaterów, ale generalnie wszystko jest słyszalne. Wow. Sukces polskiej sztuki nagłośnieniowej!
Generalnie na poziomie realizacji ciężko się do czegoś przyczepić. Wszystko wygląda (nie)wiarygodnie, wizja świata, który jest swoistą hybrydą Polski z epoki PRL i współczesności jest naprawdę spójna, a świetnie przygotowane lokacje (czasem z wykorzystaniem efektów specjalnych) nie pozostawiają wiele do życzenia. Należy docenić także charakteryzacje, które wyglądają kapitalnie i wiarygodnie. To naprawdę ciekawy świat i fajnie się go ogląda. Można przyczepić się momentami do pracy kamery, która nie radzi sobie z odpowiednią kompozycją i dziwnie się porusza, ale nie sprawia to większego dyskomfortu.
Większość obsady serialu to oczywiście polska śmietanka. Robert Więckiewicz sprawdza się doskonale w roli zmęczonego, ale wciąż ambitnego milicjanta. Zjawiskowo gra (i wygląda) Zofia Wichłacz, bardzo dobrze radzi sobie Andrzej Chyra, a także Wojciech Kalarus W ROLI MIKOŁAJA TROJANA. Nie powiem, było mi bardzo miło słyszeć jak o mnie rozmawiają w trakcie tych ośmiu odcinków. <3
Najlepiej wypada jednak moim zdaniem Krzysztof Wach, któremu co prawda pomaga fakt, że odgrywa bardzo ciekawą postać, ale też potrafi odpowiednio się w nią wczuć i pokazać wysokie umiejętności aktorskie. Na drugim biegunie odnotować trzeba rolę Macieja Musiała. Liczyłem, że swoją rolą da się zauważyć w Hollywood, ale niestety – jest tu tak bezpłciowy i jednostajny jak Ryan Gosling przez większość kariery. Owszem, ładny, owszem, zagra poprawnie, ale z jednym wyrazem twarzy za daleko się nie zajedzie. Hmmm, chociaż Goslingowi to wychodzi…
No dobrze, czy zatem warto poświęcić około ośmiu godzin pierwszej polskiej produkcji Netflixa? Moim zdaniem tak. Trzeba wspierać polskie dzieło na tej platformie, bo oznaczać to może dalsze inwestycje w filmy i seriale nad Wisłą. I mimo wielu rażących błędów (dialogi i brak jednolitej wizji na gatunek serialu) to jest to całkiem ciekawa historia (wchłonąłem ją w dwa wieczory!) z bardzo ciekawie przedstawioną alternatywną wizją Polski. Generalnie, wstydu nie ma, choć oczekiwania były nieco wyższe.