Niezbyt udane tegoroczne serie Netflixa z udziałem bohaterów Marvela zaniżyła mocno oczekiwania wobec „Punishera”, ja jednak bardzo chciałem, by się udało i wygląda na to, że trzymanie kciuków się opłaciło.
„Iron Fist” okazał się słabym serialem, który wielu z nas kończyło „bo wypada”, a nie dlatego, że się chce. „Defenders” również rozczarowali, będąc sumą plusów i minusów wszyskich poprzednich serii (z naciskiem na te drugie). „Punisher” jednak tlił się jako ostatnia nadzieja na uratowanie tego mini uniwersum serialowego. Głównie dlatego, że głównego bohatera mieliśmy już szansę poznać w drugim sezonie „Daredevila”, gdzie okazał się jedną z najciekawszych postaci dotychczasowych sześciu serii od Netflixa.
Po serialach z udziałem superbohaterów przyszedł czas na opowieść o człowieku pozbawionego supermocy, chyba, że do jego nadprzyrodzonych talentów zapiszemy umiejętność uzdrawiania w błyskawicznym tempie. Nie jest to może tempo Wolverine’a, ale Frank Castle to spory twardziel. Brak pancernej skóry, umiejętności telekinetycznych i lateksowego stroju sprawia, że choć to nadal Marvel, to jednak zdecydowanie bliska rzeczywistości i najbardziej ludzka seria.
Bohater z krwi, kości i regeneracji
Wreszcie otrzymujemy sezon, który choć ma 13 odcinków wcale się nie dłuży i nie zaczyna błądzić w dziwne rejony gdzieś w połowie. Szczerze powiedziawszy, wiedząc, że mamy do czynienia z postacią, która jest maszyną do zabijania spodziewałem się, że czeka mnie dużo akcji i każdy odcinek będzie bogaty w spektakularne walki. Jest zupełnie inaczej, ale wychodzi to całkiem dobrze. Po błyskawicznym wprowadzeniu, w którym Castle rozprawia się ze swoimi wrogami serial momentalnie zwalnia. I bardzo równo, spokojnie, się rozkręca, aż do samego finału. Nie ma sinusoidalności tempa, zbędnych skoków, a dobre rozwijanie wszystkich postaci oraz ciekawe wątki poboczne, które pozornie są nieco oderwane od głównej części historii, ale ostatecznie (co było do przewidzenia) się splatają i prowadzą do ciekawych rozwiązań.
Frank Castle jest tutaj genialny. To bohater, któremu jednocześnie kibicujemy, obserwując jego próby dojścia do siebie po śmierci rodziny, ale jednocześnie nim gardzimy ze względu na brutalność i brak jakichkolwiek skrupułów. No, przynajmniej ja momentami gardziłem tą jego przemocą, bo posuwa się w niej bardzo daleko. Ale jest to bohater po przejściach, co widać w każdym jego geście, rozbieganych oczach, słychać w pełnym żalu, goryczy i wściekłości głosie. To postać bardzo niestabilna, zdolna w ułamku sekundy z potulnego dyskutanta zmienić się w przerażającego oprawcę. Jon Bernthal zdaje się być urodzonym do tej roli, bo wszystkie elementy jego talentu aktorskiego, które dawniej tak irytowały choćby w „The Walking Dead” tutaj są nieodłącznym elementem kreacji postaci i nie denerwują wcale.
Nie samym Frankiem serial stoi
„Punisher” wprowadza też do świata kilka nowych, bardzo ciekawych postaci, którym poświęcono odpowiednio dużo czasu, by je dobrze umotywować i pozwolić zrozumieć. Jest Micro, czyli David Lieberman, którego relacja z Frankiem rozwija się cały sezon. W przypadku wielu filmów czy seriali czuć „chemię” i dobrą energię pomiędzy bohaterami, co wpływa na dobry ich odbiór. Tutaj mamy do czynienia z bardziej negatywną i bardzo niestabilną relacją Micro z Punisherem, więc ciężko mówić o jakiejkolwiek „chemii”, a bardziej o czymś przeciwnym, ale wybrzmiewającym w sposób na tyle odczuwalny, że z przyjemnością obserwuje się ich dialogi, milczenie czy próbę wzajemnego zrozumienia. Ich relacja to też świetny konflikt, w którym obaj bohaterowie muszą stopniowo rezygnować ze swoich ideałów, by osiągnąć wspólny cel.
Bardzo podobała mi się też (nie tylko wizualnie) postać Diny Madani, czyli agentki Homeland Security. Bardzo ciekawie ogląda się jej zgubną bezkompromisowość, która ściąga niebezpieczeństwo na nią i jej bliskich. W pewnym momencie jednak jej wpływ na wydarzenia i czas na ekranie zaczyna nieco maleć, co można by zawiązać w nieco inny sposób. A szkoda, bo motyw jej bliskich powiązań z postacią, która z czasem okazuje się antybohaterem przyprawił mnie o gęsią skórkę i ciekawie byłoby obserwować więcej takich momentów z jej udziałem.
Weteran wojenny – portret zbiorowy
Jest tu też wiele fajnych, nieprzesadzonych i fajnie uzupełniających główną historię wątków oraz bohaterów. Choćby rodzina Liebermana, która żyje w przekonaniu o tym, że ojciec domu od roku nie żyje. Albo kółko weteranów, którzy opowiadają o swoim PTSD (zespół stresu pourazowego). Zresztą z tego wątku zaczyna wyrastać jeden z antybohaterów serialu – Lewis. Choć „antybohater” to nie jest chyba odpowiednie określenie na jego postać, bo choć robi dużo złych rzeczy, to jest tak naprawdę ofiarą – wojny, systemu, braku zrozumienia. I bardzo się cieszę, że na rozwój tej postaci poświęcono całkiem sporo czasu, bo to kolejny aspekt głównego motywu „Punishera” – ludzi po wojnie.
To właśnie weteranów wojennych obserwujemy w zdecydowanej większości w tym serialu i każdy na swój sposób radzi sobie ze złymi doświadczeniami. Frank – nie kontroluje swojej agresji. Lewis – czuje się oszukany przez własny kraj. Billy – dorobił się po wojnie fortuny dzięki kontraktom z rządem. Curtis, który stracił na wojnie nogę, niesie pomoc osobom, które straciły znacznie więcej – siebie. Tak wiele obliczy bardzo złożonego problemu, jakim jest życie po udziale w konflikcie zbrojnym.
Protagonista bywa najlepszym antagonistą
Nie ma jednak dobrego serialu bez dobrych antagonistów, ale „Punisher” zdaje się wyłamywać z tego schematu. Mamy tu niby kilku złych: Lewis, agent Orange czy dawny przyjaciel Franka, ale żaden z nich nie dominuje, nie przeraża, nie jest dla bohatera jakimś wielkim wyzwaniem. A to wszystko dlatego, że największym wrogiem Punishera są tak naprawdę jego własne demony. Demony, które od dawna próbuje okiełznać, wizje i koszmary z udziałem jego rodziny nie dają mu spokoju. A to wszystko prowadzi go do podejmowania nielogicznych decyzji, bo jedynym jego sposobem na demony jest brutalna przemoc. Dlatego też brak ciekawszych szwarccharakterów nie jest tutaj zbyt dużym problemem.
Na poziomie realizacji „Punisher” jest lepiej niż poprawny, choć wybitnym dziełem nie jest. Zdjęcia dobrze budują postaci – Castle w momencie, gdy idzie na rzeź częściej pokazywany jest od dołu, co potęguje jego przeraźliwe oblicze, a gdy majaczy, jest zdezorientowany czy niepewny to kamera pokazuje go od góry. Sceny walki, głównie za sprawą świetnej choreografii, stoją na dobrym poziomie, choć nie ma scen zapadających w pamięć tak mocno jak kilka z „Daredevila”. To, co się wyróżnia to zdecydowanie montaż. I nie chodzi tylko o sceny akcji, ale bardzo dobrze zbudowane cięcia w kilku kulminacyjnych momentach. W przedostatnim odcinku robi to świetne wrażenie i wzbogaca narrację niby prostej sceny tortur.
Do czegoś przyczepić się trzeba
Aha, jeszcze jedna całkiem istotna kwestia – serial jest bardzo brutalny. Bardzo. Momentami był wręcz obrzydzający i zasłaniałem sobie ręką oczy. Wydłubywanie oczu, hektolitry krwi czy wycieranie gęby przeciwnika o potłuczone szkło jest tutaj na porządku dziennym. Zwłaszcza, że twórcy nie silili się na maskowanie tych brutalnych zapędów Punishera i wszystko jest tu przedstawione bardzo dosłownie i realistycznie.
Zachwalam już od kilku akapitów dobrą pracę wykonaną przez Netflixa i pewnie zaczynacie się zastanawiać, czy jest to serial pozbawiony wad? No nie jest, bo poza odstawieniem kilku bohaterów na dalszy plan pod koniec sezonu i niezbyt wyraźną stylistyką realizacji denerwowały mnie momentami niektóre rozwiązania fabularne. Zresztą sam finał i rozwiązanie wszystkich wątków pozostawia trochę do życzenia, bo nie dość, że nasz bohater rezygnuje z celu, który przyświecał mu kilka dobrych odcinków, to jeszcze rozwiązuje swoje problemy z prawem dzięki uprzejmości rządu. A to tylko największe z tego typu niezbyt pasujących do reszty motywów.
Podsumowanie
Generalnie jednak „Punisher” jest serialem bardzo dobrym. Wreszcie Netflix dał nam bardzo spójny, równy i ciekawy produkt, który ma parę wad, jednak nie rzutują one na odbiór całości. Otrzymujemy kompleksowo zaprezentowanego bohatera i antybohatera w jednej osobie, któremu raz kibicujemy, by po chwili nieco nim gardzić. Mamy wreszcie równie dobrze zbudowane postaci oraz wątki poboczne, które świetnie uzupełniają historię główną i poprawną realizację. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będziemy mieli okazję zobaczyć Bernthala w tej roli, bo urodził się, by zostać Punisherem.