Obecny rok można śmiało nazwać rokiem powrotów w kinie. I nie chodzi mi o sequele serii, które towarzyszą nam od kilku lat (jak choćby „Thor” czy „Szybcy i Wściekli”), ale produkcje sprzed kilkunastu czy więcej lat, których kontynuacji się podjęto. Produkcji, które przez wielu uznawane są za kultowe.
Czekamy więc na „Blade Runner 2049”, „Alien: Covenant”, „Jumanji”, serialowy „Twin Peaks” czy wreszcie „T2: Trainspotting”. Czy rozgrzebywanie tak pięknie starzejących się i wciąż dobrych filmów ma sens? Czy służy jedynie odcinaniu kuponów od sukcesu swoich pierwowzorów? Wszyscy chyba się zgodzimy, że jeśli nie dokona się bezczeszczenia materiału wyjściowego, w pewien delikatny i ciekawy sposób nawiąże się do niego (co umiejętnie zrobił Disney w „Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy), ale jednocześnie oferując coś nowego, ciekawego i w duchu pierwowzoru to możemy mówić o zabiegu dopuszczalnym. Gorzej, jeżeli twórcy całkowicie zmieniają konwencję, klimat, zabijając jednocześnie to, co pokochano dawniej, tylko po to, by na nostalgii widza zarobić trochę pieniędzy.Jak jest w przypadku kontynuacji przygód ekipy z Edynburga?
Naszych bohaterów spotykamy po dwudziestu latach i szybko dostajemy informację o ich obecnej kondycji. Jak to w życiu bywa, jednym poszło trochę lepiej, innym gorzej lub nie zmieniło się nic. Wszyscy funkcjonują sobie nieco w oderwaniu od siebie, aż w końcu Renton wraca na stare śmieci (można to interpretować niemalże dosłownie) i powoduje wielkie spotkanie po latach.
Już od pierwszych scen wiemy, że mamy do czynienia z „Trainspotting”. Głośna, dynamiczna muzyka, szybki montaż, barwne efekty i wizualizacje narkotykowych tripów – czujemy się jak w domu. Jakbyśmy oglądali zaginiony przed laty epilog pierwszej części. Film jednocześnie mocno skupia się na zaprezentowaniu nam nowej rzeczywistości, zmienionej przez dwie dekady rozwoju cywilizacji, w czym nasi bohaterowie nie za bardzo potrafią się odnaleźć. W pewnym momencie Renton celnie punktuje zmiany dokonane na przestrzeni tych lat: społeczne, technologiczne, polityczne.
„Choose life. Choose Facebook, Instagram, Twitter and hope that someone, somewhere cares.”
I tak też obserwujemy Renotna, Spuda, Sick Boya oraz Begbiego próbujących się odnaleźć w Edynburgu, walcząc z demonami przeszłości, próbując je poskromić i wspominając dawne, „dobre” czasy. Otrzymujemy masę wspomnień z poprzedniej odsłony „Trainspotting”, wiele scen i kadrów nawiązujących do tamtego dzieła. Nawet i muzycznie, choć ścieżka dźwiękowa jest zupełnie nowa, otrzymujemy proste odniesienia do pierwowzoru. I z jednej strony, jest to całkiem spoko, ogląda się miło i nawet uśmiech gości na mojej twarzy wspominając poprzednią produkcję. Po jakimś czasie jednak orientuję się, że film, choć bogaty w kilka nowych, potencjalnie ciekawych wątków, nie ma jednak zamiaru ich za bardzo rozwijać.
Kiedy już zaczyna się dziać coś ciekawego, choćby marzenie założenia działalności gospodarczej przez dwójkę bohaterów, to otrzymujemy garść wspomnień, składanie papierów i tak dalej to… Fabuła wraca do wspomnień i zapomina o tym, potencjalnie bardzo ciekawym wątku. I tak jest z innymi, choćby rodzinnymi wydarzeniami czwórki bohaterów. I fajnie się wspomina oryginał, ale druga odsłona nie wnosi tak dużo i bardziej przypomina swego rodzaju epilog, krótki akt zamykający oryginał, niż prawdziwy sequel z krwi, kości i dragów. Nie rozwija zbyt mocno naszych bohaterów. Całość nie szokuje, nie ma szczególnie efektownych zwrotów akcji (dość przewidywalnych swoją drogą) i nie zapada w pamięć. I to mi w tym filmie najmocniej przeszkadza.
I wielka szkoda, bo wciąż mamy do czynienia z tymi samymi bohaterami – aktorsko ten film nie rozczarowuje. Każdy z naszych bohaterów dojrzał, ale w głębi jest wciąż taki sam. Begbie, nadal jest impulsywnym, agresywnym zbirem, choć z nieco dłuższym wąsem. Sick Boy nadal tleni włosy i probuje przejść przez życie cwaniakowaniem, Spud jest życiowym nieudacznikiem i narkomanem o gołębim sercu, a Renton próbuje wyrwać się z beznadziei, ale zagląda w mroczniejsze miejsca swojej duszy. Czuć z ekranu, że to ci sami ludzie.
Dobrą robotę robią zdjęcia i montaż. Jak już wspomniałem, od razu czuć, że mamy do czynienia z „Trainspotting”, kiedy obrazy nędzy i rozpaczy mieszają się z kolorowymi wizjami narkotycznymi czy wspomnieniami pokazanymi w formie scen z oryginału naniesionych na współczesny obraz czy elementy scenografii. Pod tym względem Danny Boyle i ekipa produkcyjna spisali się na medal. Wykorzystali współczesne technologie, by ubarwić znany nam doskonale styl opowiadania.
Również muzycznie film nawiązuje do pierwowzoru. Dwadzieścia lat temu ścieżka dźwiękowa z filmu była jedną z najlepszych w historii kina (i to nie tylko moja opinia), a każdy utwór nadawał rytmiki, dynamiki i akcentował poszczególne sceny. Sequel ubarwiony jest nowymi melodiami, lecz te niespecjalnie zapadają w pamięć i nie robią większego wrażenia. Łatwiej za to zapamiętać nawiązania w postaci remiksów do „Born Slippy” Underworld czy nieśmiertelnego już „Lust for Life” Iggy Popa. No, ale nie jest to ścieżka dźwiękowa, która sama w sobie jest wielkim dziełem i chce się do niej wracać.
Jak więc ocenić „T2: Trainspotting”? Ten sequel, choć nie bezcześci oryginału, sprawnie czerpiąc z jego stylistyki oraz klimatu, jest pełen nawiązań do filmu sprzed dwóch dekad i japa naprawdę się cieszy widząc naszych bohaterów ponownie na ekranie, podziwiając liczne nawiązania w poszczególnych kadrach czy scenach. Problem jest jednak taki, że poza grą na sentymentach Danny Boyle wnosi niewiele nowego w ich życie, prowadząc jedynie do konsekwencji i zamknięcia wydarzeń sprzed dwudziestu lat. Jest bogaty w kilka nowych wątków, których rozwinięcie mogłoby zaowocować czymś znacznie ciekawszym niż tylko wyrównaniem rachunków. I choć nie jestem śmiertelnie rozczarowany, bo bawiłem się w kinie naprawdę nieźle, to pozostaje świadomość, że film miał potencjał by być znacznie ciekawszym.