O festiwalu Up To Date mogłem dotąd jedynie przeczytać lub usłyszeć z opowieści znajomych. Podobno jeśli raz się trafi na tę imprezę to będzie wracać się co roku. Czy i ja uległem tej magii?
W zapowiedzi festiwalu pisałem, że bardzo istotnym elementem jego filozofii jest poszerzanie horyzontów. I z takim głównie zamiarem jechałem właśnie pierwszy raz w życiu do Białegostoku, wiedziałem, że to impreza całkowicie innego kalibru niż wakacyjne Audioriver. Na mniejszą skalę, w innej scenerii i z innym celem.
W przeciwieństwie do wielu innych festiwali muzyki techno, czy też muzyki tanecznej, na Up To Date zapraszane są gwiazdy może bardziej niszowe, ale artystycznie stojące na niesamowicie wysokim poziomie. Tutaj nie usłyszysz jednego „bangera” granego czterokrotnie przez czterech producentów, bo właśnie jest popularny. Większość wykonawców na Up To Date Festival gra własne dzieła, dzięki czemu poznajemy prawdziwe oblicze artystyczne sprowadzonych gwiazd.
Lokalizacja
Nie trzeba chyba nikomu pisać, że związki techno z industrialnymi lokalizacjami są silne od samego początku kształtowania się tego środowiska w Berlinie. Dlatego też umiejscowienie terenu festiwalu na obszarze niegdyś należącym do przedwojennej jednostki wojskowej i przynależącej do niej bocznicy kolejowej jest strzałem w dziesiątkę. Obszar był bardzo niewielki (przynajmniej w porównaniu z innymi festiwalami), ale spokojnie mieścił wszystkich uczestników imprezy.
Organizatorzy zadbali o odpowiednią liczbę miejsc siedzących. Ja, jako osoba zmagająca się z naderwaniem mięśnia w nodze, doceniałem to szczególnie, gdyż co jakiś czas musiałem dać nodze odpocząć. Z kwestii organizacyjnych doskwierać mogła nieco niezbyt duża (bodajże 16) liczba Toi-Toi. To w kolejkach do nich traciło się najwięcej czasu, bo kolejki po piwo praktycznie nie istniały.
Dawniej część imprezy odbywała się wewnątrz budynków kompleksu TCK Węglowa, co wielu uczestników festiwalu wspominało dość ciepło, jednak i obecna lokalizacja sceny Technosoul była bardzo przystępna. A to na niej spędzałem większość czasu. Na pierwszy rzut oka nagłośnienie nie wyglądało obiecująco, ale nie od wyglądania ono jest, prawda? Ma dobrze grać, a to się udawało i akustycznie nie można nic zarzucić organizatorom. No dobra, momentami scena Beats. zagłuszała Technosoul, ale to tylko szkopuł.
Zazdro techno
Jak już wspominałem, większość wykonawców (przyjmijmy na potrzeby tej relacji, że oznacza to artystów ze sceny Technosoul) prezentuje własną muzykę na żywo, nie zaś dj sety. A że tegoroczny line-up, mimo wielu kłód rzucanych pod nogi organizatorom, był naprawdę mocny. Już początek w wykonaniu Visonia był bardzo dobry. Pochodzący z Chile Nicolas Estany w łagodny sposób wprowadził uczestników w mający trwać kilka godzin trans.
Kilka chwil później było już mniej łagodnie za sprawą Reckonwronga, ale to i tak było jedynie preludium do największej atrakcji pierwszej nocy, która miała nadejść lada moment. Co prawda, nie obyło się bez technicznych problemów i kilku chwil ciszy, ale prędko cisza zamieniła się w festiwal glitchu, noise’u, szmerów i innych bajerów, które serwował widzom zakapturzony duet, SHXCXCHCXSH. Przy akompaniamencie ich dźwięków cała publika zebrana na scenie Technosoul wpadła w niespotykanie mistyczny nastrój. Jedni miotali się, jakby ich szatan opętał, drudzy stali w miejscu i tupali nóżką (to ja), inni tańczyli uniesieni radością. Wspaniałe przeżycie.
Trzeba było po nim ochłonąć, bardziej emocjonalnie niż z gorąca. Skoczywszy po piwo (propsy za moje ulubione piwo korporacyjne, czyli Książęce Ciemne) usłyszałem dochodzące ze sceny Beats. dźwięki ośmiobitowca. „Oho, Kenobit!” – rzuciłem w stronę koleżanki i pognałem przed barierki (z piwem nie dało się pod scenę). To, co działo się na tym występie było niesamowite. Tłum szalał to muzyki z pierwszych gier komputerowych, które artysta wydobywał z GameBoya. Do tego covery tanecznych szlagierów i charyzmatyczny Włoch, który stoi za całym projektem – genialne show.
Tymczasem na drugiej scenie swój występ zaczął już Steve Bicknell, czyli legenda brytyjskiej sceny klubowej. Muzycznie sprawował się bez zarzutu, jednak brakowało w tym występie czegoś wybijającego się ponad przeciętność. Na szczęście tuż po nim zagrał Jacek Sienkiewicz, którego wreszcie miałem okazję zobaczyć na żywo. Ten rosły jegomość zaprezentował na żywo swoją muzykę, w tym utwory z tegorocznego albumu „Drifting”. Dłużej już nie miałem sił zostać – trudy tygodnia w pracy i podróży się odezwały i nakazały wracać do domu.
Na salonach
Drugi dzień rozpoczął się dość kameralnie od koncertów w ramach Centralnego Salonu Ambientu, gdzie swoją twórczość prezentowali Netherworld, Rapoon oraz Eric Holm. Ciężko jest pisać o muzyce ambientowej, ponieważ to feeria dźwięków, która wykracza poza jakiekolwiek ramy i znane nam pojęcia. Jednak żadna muzyka nie potrafi jak ta obudzić najbardziej uśpione szare komórki.
Specjalnie wydzielona sala w Operze i Filharmonii Podlaskiej była niemal pozbawiona oświetlenia, tylko jeden artysta przygotował do występu wizualizacje, a skromnie zebrana publika mogła sobie swobodnie leżeć i myśleć. Przy tej muzyce spogląda się w najciemniejsze zakamarki własnej świadomości i nie inaczej było teraz. Całkiem ładny budynek opery opuszczałem nieco skołowany burzą, która przetoczyła się przez moją głowę. Zdecydowanie najmocniej tchnęły do tego dźwięki zagrane przez Norwega Holma.
Zamaskowany bandyta
Organizatorzy zapewnili dojazd na dalszą część festiwalu autobusem, by uczestników Centralnego Salonu Ambientu ominęło jak najmniej wydarzeń głównej części festiwalu. Z daleka słyszałem bisującego Taco Hemingwaya, który wprawił w publikę w największy chyba hałas („Wracam do domu i widzę BIAŁY-STOK”). Na spokojnie dotarłem na występ Echoplexa, który spełnił całkowicie moje oczekiwania. Wszak od bywalca Berghain oczekuje się mocnego łupania i serwowania głębokiego, siermiężnego techno. I tak właśnie było.
Dałem nodze odpocząć w trakcie O/H, którzy również brzmieli nie gorzej, ale wyczekiwałem najlepszego, czyli występu Ulwhednar. Ich występ przebiegał niemal dokładnie tak, jak cała ich kariera: od ambientowego początku, aż po niesamowicie głębokie, mroczne i psychodeliczne dźwięki, które w połączeniu z mocnym bitem dawały niesamowite wrażenie obcowania z czymś nadludzkim. I nawet udało mi się zrobić im ładne zdjęcie.
I wydawało się, że Ulwhednar już pozamiatał, nie będzie niczego lepszego i można ogłosić zwycięzcę festynu, jednak przed nami był jeszcze występ SNTS, czyli zamaskowanego bandyty techno. Mocny, pulsujący bit, delikatne szmery i smakowite akcenty złożyły się w bardzo spójny i melodyczny set. Grał tak dobrze, że, mimo dość smętnej choreografii producenta, momentami wczuwał się w muzykę wraz z publiką i wpadał w taneczny trans.
Miłość, przyjaźń, techno
Szczękę z ziemi trzeba było zebrać w nieco szybszym BPM, gdyż na zakończenie sceny Technosoul szykowali się producenci, bez których Up To Date by po prostu nie było. Czyli Dtekk oraz Essence (Artur Szatkowski), którzy załadowali swoją płytotekę i zrobili przepiękną dyskotekę. Co z tego, że czasami przejścia się nie kleiły. Co z tego, że stylistyka momentami nie była spójna. Te uśmiechy, ta bijąca od nich przyjaźń, ta feeria kolorowych świateł, czy też wreszcie „Born Slippy” o świcie wyrwały nas nieco z potężnego uniesienia i dały po prostu masę radochy. Zakończenie godne najlepszych światowych festiwali.
Jak podsumować pierwszy w życiu Up To Date Festival? Brak mi porównania do poprzednich edycji, ale z opowieści innych wiem, że „kiedyś było lepiej”. Trzeba jednak bronić organizatorów, ponieważ nie mieli łatwego zadania, tracąc sponsora tytularnego. Było kilka drobnych niedociągnięć, ale to tak naprawdę nic nie znaczące drobnostki, które aż przykro byłoby wypominać, ponieważ, z perspektywy nowicjusza, cały festiwal był naprawdę bardzo dobry. Jeśli kiedyś było lepiej, to tym bardziej żałuję, że dopiero teraz udało mi się dojechać do Białegostoku.
To, co urzekło mnie najbardziej to zaangażowanie ekipy organizującej wydarzenie. Chcąc dopilnować absolutnie wszystkiego i walcząc z przeciwnościami losu (skromnym budżetem, wycofaniem się sponsora tytularnego) z wielką dbałością pomagali wolontariuszom w nawet najmocniej przyziemnych sprawach: Janek Roguz osobiście wydawał akredytacje dla mediów, Artur Szatkowski opiekował się artystami, Karolina (autorka genialnej instalacji) pomagała tu i tam, a sam Jędrzej „Dtekk” Dondziło tłumaczył kierowcom autobusu jak dojechać na teren festiwalu. Widząc to zaangażowanie jestem pełen wiary w kolejne edycje Up To Date Festival.