Mam wrażenie, że z biegiem lat organizowanych jest w Polsce coraz mniej interesujących koncertów. Czy mam rację? Z czego to może wynikać? Pędzę z wyjaśnieniami!
Kiedyś to były czasy… Właściwie w każdym miesiącu działo się w Polsce coś ciekawego na scenie muzycznej. A właściwie – niemal w każdym miesiącu Polskę odwiedzał jakiś ciekawy artysta. UNKLE w Warszawie, The National w Chorzowie, DJ Shadow w Gdańsku… To tylko parę miesięcy z 2010 roku. Deftones w Warszawie i Sigur Ros w Krakowie w odstępie zaledwie miesiąca w roku 2012. Oj, jeździło się po całym kraju za ukochanymi artystami. A jak jest obecnie? Mimo przeprowadzki do Warszawy, w której zawsze działo się najwięcej, nie za bardzo mam na co chodzić. Co poszło nie tak?
Oczywiście najistotniejszym elementem tego procesu jestem… Ja sam. W zaledwie kilka lat zmienił mi się dość mocno gust muzyczny, więc i inni artyści interesują mnie obecnie niż tych parę lat temu. Z drugiej strony, ten gust jedynie mi się poszerzył. Do „worka” zespołów czy muzyków, za których koncerty dałbym się pokroić dekadę temu doszło wielu nowych, ale dotychczasowych z tego grona nie wykluczyłem. Wciąż chętnie wracam do tych albumów, zespołów, które dawniej wielbiłem.
Żeby była jasność, nie wliczam do grona „koncertów” w tym tekście i swoich przemyśleniach występów w ramach festiwali czy imprez techno. Mam na myśli jedynie pojedyncze wydarzenia, gdzie gra gwiazda i ewentualnie jakiś support. Jakie były moje ostatnie koncerty? Nosaj Thing w marcu 2018 roku, Slowdive w październiku 2017 roku oraz Tycho w lutym tego samego roku. Trzy koncerty na przestrzeni dwóch lat. Trochę słabo, zwłaszcza jeśli wspomnę sobie te aktywniejsze momenty sprzed paru lat.
I choć ja bym bardzo chciał chodzić na koncerty częściej, zwłaszcza, że obecnie znacznie łatwiej byłoby mi znaleźć na ten cel pieniądze niż tych kilka lat temu. Ale nie mam na co pójść. Mam wrażenie, że interesujących mnie wydarzeń już po prostu już się nie organizuje. I jasne, to zapewne też kwestia mojego gustu i jego ewolucji, trendów w konsumpcji muzyki (coraz więcej nagrań koncertów w Internecie) czy koniunktury muzycznej („moi” artyści są znacznie mniej popularni niż jakieś nowe ukochane zespoły dzisiejszych dwudziestoparolatków, ale kurczę. Ludzi mojego pokroju, z moimi gustami, a jednocześnie dojrzalszych i zarabiających więcej niż kiedyś musi być więcej.
Mam wrażenie, że nastąpiła spora polaryzacja w branży koncertowej. Organizuje się obecnie jedynie koncerty wielkich gwiazd, które przyciągną swoim nazwiskiem nie tylko szerokie rzesze oddanych fanów, ale i bardziej przypadkową publikę, która pójdzie bardziej „z ciekawości”. Stąd wręcz wysyp koncertów tego typu w najbliższych miesiącach, o czym najlepiej świadczy ten tweet zaprzyjaźnionego Karola Ludwikowskiego z bloga Rock’n’Karol:
Z drugiej strony mamy masę ciekawych koncertów naprawdę niszowych, w miejscach takich jak warszawski Pogłos. W większości są to jednak zespoły, których nie znam, a nie o to mi w chodzeniu na koncerty chodzi.
Brakuje wypełnienia środka tego szerokiego spektrum muzycznego: zespołów znanych, ale jednak spoza mainstreamu: Broken Social Scene, The National, Beach House, Low, Mogwai… Żeby wspomnieć tylko parę z tych, które bardzo bym chciał (ponownie lub po raz pierwszy) zobaczyć na sali koncertowej w Polsce. W kilku przypadkach wynika to po prostu z trybu funkcjonowania zespołu, który nie wyjeżdża w trasy koncertowe, zawiesza działalność, ale przecież tego typu zespołów są dziesiątki, jak nie setki. Chętnych na ujrzenie ich na żywo – z pewnością tysiące.
Z czego taka polaryzacja może wynikać? Wydaje mi się, że główną przyczyną jest rozwój festiwali w Polsce. Z jednej strony, aż ciężko na to narzekać, bo są one coraz lepsze i w cenie jednego karnetu można zobaczyć kilka, bądź nawet kilkanaście wspaniałych koncertów. Zwyczajnie, odbiorcy się to bardziej opłaca niż kilka pojedynczych koncertów na przestrzeni roku. Jedno jednak nie musi wykluczać drugiego. Część z tych kilkunastu koncertów na festiwalach to artyści, którzy mogliby dać pełnoprawny koncert dużo bardziej wartościowy na osobnym wydarzeniu. Do tego dochodzą klauzule w umowach festiwali z artystami, zabraniające im grania koncertów w danym kraju na kilka miesięcy przed i po festiwalu. Nie jest to powszechna praktyka, ale wiem, że istnieje.
Na pewno jednak nie tylko festiwale wpłynęły na to, że interesujących (podkreślę: interesujących mnie) koncertów w Polsce nie ma. Może zwyczajnie nie opłaca się ich robić? Może zbyt wiele razy tego typu wydarzenia przynosiły straty, by robić je dalej? Może bardziej opłaca się robić inne gatunki muzyczne (jak eksplodujące wszędzie techno). Wydaje mi się, że tak też mogło być, ale z drugiej strony – jestem niemal pewien, że koncert Broken Social Scene wyprzedałby się błyskawicznie. Gdyby zespół oczywiście chciał koncertować.
Od kilku miesięcy rozmyślałem nad tym wszystkim, bo przeprowadzając się do Warszawy sześć lat temu miałem nadzieję, że za parę lat moje życie będzie się składało z wychodzenia na koncerty co najmniej raz w tygodniu. I pierwsze miesiące były obiecujące: Bonobo, Sigur Ros, Moderat. Ale potem? Z każdym rokiem coraz gorzej. A ja naprawdę chętnie wydam swoje ciężko zarobione pieniądze, by częściej chodzić na koncerty!