Kiedyś pisałem o tym, że wierzę w karmę. W ostatnich tygodniach ta wraca do mnie w najlepszej możliwej postaci – nieoczekiwanych wyjazdów na festiwale. Dlatego po Open’erze nadszedł czas na Tauron Nowa Muzyka 2017.
A przecież miało mnie tam nie być, po raz kolejny zresztą. Już całkowicie zawiesiłem pomysł gimnastyki logistycznej, by dużym nakładem sił i kosztów zjawić się na kilka upragnionych koncertów. Los jednak chciał, bym się nieco pogimnastykował. W przededniu pierwszego (a może raczej zerowego?) dnia festiwalu okazało się, że wygrałem karnet w jednym z konkursów. No i jeśli niebo i ziemia już tak bardzo chciały mojej obecności w Katowicach – głupio było odmówić.
Gimnastyka dawniej
Dotychczas udało mi się trzykrotnie odwiedzić festiwal w Katowicach (z czego raz w zasadzie z podobnego przypadku…) i od samego początku uznawałem to za jedno z ciekawszych wydarzeń muzycznych w Polsce. Niesamowita lokalizacja, sprawna organizacja i najlepsze muzyczne smaki to coś, co utkwiło mi w pamięci na długo.
2010 – całkowity spontan, zupełnie jak paręnaście dni temu. Postindustrialny klimat zaniedbanego wówczas obszaru dzisiejszego Muzeum Śląskiego robił kapitalne wrażenie. A tak bardzo pragnąłem zobaczyć wtedy Bonobo, tuż po wydaniu najlepszej płyty w historii Simona Greena, czyli „Black Sands”. Do tego Moderat, którzy byli kapitalni zanim to było modne. No i Nosaj Thing, artysta, w którym zakochałem się kilkanaście dni przed festiwalem.
2011 – tu już wszystko przebiegło zgodnie z planem. Ten sam, nieco inaczej zorganizowany obszar i dwa występy, które do dziś figurują w moim osobistym topie. Apparat z całym zespołem na żywo było dobrze zobaczyć zanim Sascha Ring całkowicie poświęcił się Moderatowi. To był chyba pierwszy przypadek, kiedy byłem bardzo rozczarowany jakimś koncertem jedynie po to, by jego wagę docenić z czasem. Otóż Apparat zaprezentował na żywo muzykę zupełnie inną niż tę, do której byłem wówczas przyzwyczajony. Spokojną, instrumentalną, śpiewaną. Spodziewałem się czegoś zupełnie innego, stąd byłem bardzo zły odchodząc spod sceny festiwalowej. Kiedy jednak album „The Devil’s Walk” ujrzał światło dzienne, a ja się w nim z miejsca zakochałem, zrozumiałem, że wspomniany koncert był naprawdę piękny. Ale to nie jest najważniejsze wspomnienie tamtej edycji Nowej Muzyki. Tym pozostaje występ Amona Tobina w kilka miesięcy po premierze albumu „ISAM”. To nie był koncert. To nie było widowisko. To nie było show. To była podróż przez czarną dziurę ocierającą się o muzyczny raj. Trójwymiarowy mapping wizualizacji idealnie zsynchronizowanych z muzyką lepioną wewnątrz „klocka” przez brazylijskiego producenta. W kategorii muzycznych doświadczeń życia ten występ do dziś pozostaje w mojej głowie na liście top 5.
2013 – po rocznej przerwie wróciłem do Katowic. Tym razem jednak, wskutek prac na terenie Muzeum Śląskiego, festiwal odbywał się na dobrze znanym mi z Off Festival obszarze Doliny Trzech Stawów. Znowu fajna organizacja, znowu cudowne doświadczenia: Moderat, tuż przed wydaniem drugiej płyty, Jon Hopkins, tuż po wydaniu „Immunity”, Omar Souleyman, który jest zawsze super. Kolejna udana edycja festynu.
A potem? Cóż, kariera i inne zobowiązania sprawiły, że kilka kolejnych edycji odpuszczałem, wiecznie sobie obiecując, że „kiedyś tam wrócę”. Ale też i line-up kolejnych edycji nie skłaniał do wielkich poświęceń. Aż nadeszła edycja 2017. I kusiła. Kusiła bardzo. Kiedy jednak przyszło co do czego – znowu się poddałem. I kiedy bardzo mi było z tego powodu smutno, stało się to, o czym wspominałem we wstępie – los się do mnie uśmiechnął. Pojechałem. W wielkiej euforii.
Gimnastyka dziś
Powodów do przybycia na Nową Muzykę 2017 miałem kilka:
- Clark (choć nowa płyta lekko mnie rozczarowała)
- Gang Gang Dance (na których koncert polowałem od „Eye Contact”, czyli jakieś 6 lat)
- Odnowiony teren festiwalu (wszyscy mówili, że super)
- Gold Panda (na niego polowałem z kolei siedem lat, wielokrotnie się z nim mijając)
- Kangding Ray (którego widziałem rok temu, ale wydał niedawno naprawdę sympatyczny album!)
- ludzie (mnóstwo znajomych z dawnych lat, kiedy jeździłem na każdy możliwy festyn)
- nowy, lipcowy termin festynu (koniec sierpnia, umówmy się, nie jest miesiącem najcieplejszych nocy)
Pomniejszych muzycznych celów (Paula Temple, Max Cooper, Michael Mayer) także trochę było, ale nie były to dla mnie kwestie priorytetowe. Jak już udało się dojechać do Katowic, zostawić walizki w hostelu i dotrzeć na teren festynu (trochę naokoło trzeba iść, ale ok) to ciężko było wyjść z podziwu dla kilku kwestii.
Przede wszystkim, obszar festiwalu jest tak piękny, że aż ciężko wyjść z podziwu. Dawny szyb kopalniany, który dawniej straszył deskami i wystającymi gwoździami (co jednakże budowało jakiś tam klimat) jest teraz pieczołowicie dopracowany, zabezpieczony z trawnikiem zaprojektowanym idealnie niemalże co do centymentra.
Po drugie, festiwal rozrósł się do horrendalnych (lekko to ubarwiam, ale rozumiecie) rozmiarów. Dawniej pokonanie dystansu z jednej sceny pod drugą zajęło przy odrobinie pośpiechu dwie lub trzy minuty, teraz przejście spod sceny Red Bull Music Academy do Electronic Beats w Międzynarodowym Centrum Kongresowym (z oczywistym przystankiem na piwko) potrafiło zająć nawet kwadrans. Jednocześnie pozwoliło to rozlokować rosnący tłum na większym obszarze, dzięki czemu festiwal zachował swój niezbyt masowy klimat, za co bardzo go szanuję.
Logistycznie festyn naprawdę wyrasta na coraz wyższy poziom: toalet dostatecznie dużo, by nie tracić czasu na stanie w kolejkach, dystrybutorów z piwem odpowiednio dużo (doceniam też ekologiczne postawy z kaucją na kubki z piwem, jednak zwrot kaucji w formie bonów festiwalowych kiedy wychodzisz ostatni raz z terenu festiwalu nie wydaje się najlepszą opcją), a oferta gastronomiczna w postaci food trucków szeroka (choć nie każdy truck oferował pyszności). Słowem: wszystko było w zasięgu tak, by czasu marnować jak najmniej, a przeznaczyć go na chłonięcie muzyki. A było co chłonąć.
Gimnastyka dnia pierwszego
Z powodów logistycznych (innych niż wódka) na festyn dotarłem dopiero na występ Demdike Stare, którego okazję widzieć miałem już parę lat temu na Offie, ale nie potrafiłem sobie odpuścić kolejnej okazji, by doświadczyć tych połamanych, dynamicznych dźwięków. Tuż po nim niesamowite show odstawiła ekipa AUX88 i naprawdę ciężko było się ruszyć spod sceny Red Bulla, jednak chciałem jak najszybciej zająć odpowiednie miejsce na koncercie Gang Gang Dance, więc ruszyłem w drogę na drugi kraniec terenu festiwalu. Po drodze wstąpiłem na chwilę, by zobaczyć czy jest czym się zachwycić na występie !!! (Chk Chk Chk), lecz jak się spodziewałem – szału nie było. Zająłem więc miejsce na barierkach pod Sceną Miasta Muzyki i czekałem na…
Gang Gang Dance, czyli grupę, na którą tyle lat czekałem i po której tyle się spodziewałem. Tylko po to, by przeżyć jedno z największych rozczarowań w moim festiwalowym życiu. Wiele osób mnie przed tym ostrzegało, lecz musiałem się przekonać o tym na własne uszy. Sama twórczość albumowa grupy wydaje się jakby zapisem eksperymentalnego dżemu kilku osób, ale na „Eye Contact” gra to przecież perfekcyjnie. Na koncercie jednak nie zdało to egzaminu zupełnie. Nie tylko ja miałem problem z rozpoznaniem w tym rzępoleniu poszczególnych utworów. Gdzieś tam dało się usłyszeć dźwięki jednej z najlepszych kompozycji, jakie przyszło mi w życiu usłyszeć, czyli „Glass Jar„, ale generalnie z każdą minutą rósł ogromny niesmak. Na szczęście, po chwili miało się to zmienić.
Szybko pobiegłem na sąsiednią scenę Electronic Beats, by ponownie zająć barierki na występ Clarka, który wydał w marcu nieco gorszy niż poprzedni album „Death Peak”, ale nadal pozostaje dla mnie jednym z najważniejszych artystów mojej dotychczasowej muzycznej podróży. No i, proszę państwa – nie wiem od czego zacząć.
Od tego, że doświadczyłem jednego z najlepszych występów na żywo w historii? Mało.
Od tego, że nowa aranżacja wizualna z udziałem wybitnych tancerek (sprawdziłem na ich Instagramie, to nie są amatorki) robi wręcz karkołomne wrażenie? Niewiele.
Od tego, że „Death Peak” zyskuje na żywo tak bardzo, że właśnie pokochałem ten album? Nie.
Od tego, że po występie, w którym z zawrotną prędkością machałem głową z uśmiechem na japie szyja bolała mnie kolejnych kilka dni? To wciąż za mało.
Występ Clarka z miejsca wskoczył do mojego top 10 koncertów życia (swoją drogą, chyba muszę sobie taki ranking wreszcie uporządkować). Przez kilka minut po występie nie byłem w stanie zejść z barierek pozostając w głębokim oszołomieniu. Szybko jednak uzmysłowiłem sobie, że przecież kilkaset metrów dalej gra już Kangding Ray. Ruszyłem więc euforycznym truchtem w kierunku odpowiedniej sceny, lecz nawet piękne dźwięki z albumu „HYPER OPAL MANTIS” nie pozwoliły mi wyjść z ekstazy po Clarku. Nie dokonało tego nawet piwo, nawet dwa, po których ruszyłem na występ legendarnego duetu Porter Ricks. Ani cudowny set Avalon Emerson. Ani Dr Rubinstein. W tej euforii po Clarku wychodziłem z festynu. O tym myślałem kolejnych kilka dni. Już wtedy wiedziałem, że nic na tym festiwalu nie pobije wyczynu Chrisa.
Panie Clarku, kocham pana.
Gimnastyki dzień drugi
Po spojrzeniu w rozpiskę drugiego dnia imprezy okazało się, że fajerwerków nie będzie. Było co prawda wiele pozycji do „odhaczenia”, jednakże nie na tyle ważnych, by się za bardzo napinać. Od razu wiedziałem, że ten dzień będzie znacznie bardziej towarzyski, spokojny, ale i piękny – zakończy się radosnym tańcem do seta Mayera. Ledwo udało się dotrzeć na występ Gold Pandy, który zagrał bardzo przyzwoicie, lecz jakoś zabrakło iskier. I choć bardzo się cieszyłem słysząc na żywo wymarzone „You” w ciekawej „lajwowej” aranżacji, to jednak wciąż przed moimi oczami na tej scenie grał Clark. Niestety, cały drugi dzień (właściwie to noc) festynu była właśnie w cieniu brytyjskiego producenta. Niby wszystko fajnie, niby pięknie, ale z góry było wiadomo, że nic nie zapewni podobnego poziomu ekstazy.
Nie dokonał tego Luke Vibert. Nie dokonał tego SOHN (co ja robiłem na tym koncercie nie wiem do dziś, ale nie uważam tego za czas całkowicie stracony), nie udało się Thomasowi Brinkmannowi (a dziwne, bo łupał aż miło), trochę udawało się Lucy’emu i trochę na koniec Mayerowi. Ciężko mi jednak napisać cokolwiek więcej, no bo przecież nie mogłem zapomnieć o Clarku. Może to nieco nieprofesjonalne z mojej strony, ale do muzyki nie podchodzę przecież profesjonalnie, a ekstatycznie.
Czy warto było szaleć tak przez całe życie, czyli gimnastyka na jutro
Kiedyś zdarzało mi się rzucać pracę, by pojechać na wymarzony festiwal. Teraz praca jest nieco poważniejsza, więc trochę trudniej o jej rzucanie i jeżdżenie na wszystkie festiwale, ale trochę gimnastyki i się udaje. Czy Tauron Nowa Muzyka 2017 był wart takiej gimnastyki? Zdecydowanie! Nawet jeśli byłby na nim tylko jeden koncert, koncert Clarka byłaby to naprawdę udana impreza. Na szczęście, poza nim było jeszcze wiele innych dobrych rzeczy. Może niezbyt dobrze porozkładanych na oba dni, ale rozumiem też zamysł organizacyjny, albowiem mnie interesowały bardziej niszowe występy, a te powszechniejsze atrakcje były rozłożone całkiem rozsądnie.
Bardzo przyzwoicie wypadła też większość występów pod względem realizacji dźwięku. Clark miażdżył mocnym basem jednocześnie drapiąc odpowiednio wyważonymi wysokimi tonami. Ogólnie, realizacja festiwalu zasługuje na wysoką ocenę. Zdarzały się drobne potknięcia tu i tam. Chichotem losu jest, że w trakcie niektórych występów padał prąd, a przecież sponsor tytularny to jeden z czwórki wiodących dostawców energii w Polsce. Cóż, wiem, że to nie ich wina, jednak ciężko nie znajdować w tym przypadku zabawnej ironii.
W trakcie imprezy miałem okazję porozmawiać z kilkoma osobami, które lepiej znają sytuację organizatorów festiwalu. Okazało się, że każda kolejna edycja wisi na włosku z wielu powodów, o których publicznie wolałbym nie wspominać, bo to jedynie garść plotek, domysłów i teorii, ale pokochawszy po kilkuletniej przerwie Taurona na nowo obawiałem się, że nie przyjdzie nam doświadczyć jego kolejnej edycji. Na szczęście moje wątpliwości szybko zostały rozwiane, albowiem organizatorzy ogłosili już edycję 2018 w dniach 5-8 lipca. I proszę sobie ten termin już zapisać w kalendarzach. Warto.