Wszystko w tym roku wskazywało na to, że festiwal Audioriver będzie głównym elementem moich wakacji. A wszystkie znaki na niebie i ziemi kazały mi oczekiwać, że dziesiąta w ogóle, a druga z moim udziałem, edycja będzie stała na wysokim poziomie. Jak było?
Oto pierwsza relacja z festiwalu Audioriver 2015, autorstwa Troyanna. Pozostali autorzy niebawem również opublikują swoje, ponieważ swój czas spędzali na innych scenach oglądając innych artystów. Pięknie się uzupełniamy. ;)
Prolog
Cztery dni przed festiwalem: mecz w piłkę i bolesna kontuzja, która rzuciła cień wątpliwości czy w ogóle pojadę.
Trzy dni przed festiwalem: właściwie nie mogłem chodzić, pomagały mi jedynie kule, a moja rozpacz była dość głęboka. Właściwie pogodziłem się z faktem, że do Płocka nie pojadę.
Dwa dni przed festiwalem: wizyta u lekarza i wyrok – naderwany trójgłowy mięsień łydki. Wskazany odpoczynek, kule i miesiąc bez sportu.
Dzień przed festiwalem: okazuje się, że jedna kula wystarcza i jakoś tam poruszać się mogę. Ale nadal boli.
Dzień zero: dobra, jadę!
Akt I
Dużo ryzykując, ale nie chcąc spierdzielić sobie lata i odpuścić ważny festiwal ruszyliśmy w kierunku Płocka fajnym camperem z doświadczonymi (od wielu edycji) wiksiarzami. W drodze słuchaliśmy wspomnień z pierwszych edycji Audioriver,co było dość ciekawym doświadczeniem. W Płocku czekała nas długa i kręta droga na pole namiotowe i oczekiwanie na resztę ekipy z poprzedniego roku.
Sam piątek zapowiadał się ciekawie, ale jednak zdecydowanie słabiej od ultramocnej soboty, gdzie bez opanowania umiejętności bilokacji byłoby ciężko. Jednak już Fur Coat wprowadził Circus Tent w niesamowicie skoczny trans, zdecydowanie przerastając moje oczekiwania. Chcąc odpocząć przy piwku i chcąc zebrać siły na dalszą część nocy siedliśmy na skarpie przy Roisin Murphy, ale… nie dało się tego wytrzymać. Mimo, że uznana gwiazda elektroniki przyciągnęła wielu nowych odbiorców do Płocka, to generalnie nie wpasowała się w klimat i mocno zawiodła.
A zatem ucieczka, kierunek: Circus Maximus. Joy Orbison. Bez szału, ale potupać nóżką (jedną, bo druga chora) się da. Zamiast zostać w cyrku na Audion udałem się na Wide Stage posłuchać Kalipo, przy którym można było sobie odpocząć i zagospodarować energię na wyczekiwany finał. Jakob Haglsperger zagrał bardzo melodyjnie i kojąco, czym zdobył moje najwyższe uznanie tej nocy. A przecież przed nami był jeszcze wielki finał.
Do Circusa trafiłem na końcówkę Audiona, który finiszował w dobrym stylu, lecz w powietrzu czuć było już aurę wyczekiwania na mający trwać cztery godziny set Bena Klocka i Marcela Dettmanna, legendy techno. Duet ten sięgnął po wiele doskonałych utworów i bujał publiką przy akompaniamencie zjawiskowych wizualizacji. Całość stanowiła jedno, wielkie show, jednak była dość monotonna i momentami wręcz nudna. Słowem, lekko się zawiodłem, choć bujałem się ochoczo, mimo niezbyt sprawnej nogi.
Ale do samego końca nie dotrwałem, czas było pójść spać, zebrać choć trochę sił na kolejną noc.
Akt II
To jednak okazało się niemożliwe – tego dnia słońce ogrzewało namioty niemiłosiernie, dlatego po dwóch godzinach snu się poddałem. Szybko obraliśmy kierunek – miasto. Śniadanie, część znajomych udała się na technorejs barką po Wiśle, a ja wyłożyłem się na rynku w oczekiwaniu na rozwój sytuacji. A jeszcze przed południem scena Virgin zaczęła się zapełniać mniej lub bardziej przypadkową publiką. Również fontanna szybko się wypełniła i nie dało się do niej wsadzić choćby palca u stopy.
I to właśnie tam spędziłem niemal cały dzień, przeglądając również stoiska wystawców z różnych wydawnictw czy też producentów sprzętu dla DJ’ów oraz jeżdżąc rikszą. Potem niezbyt szybki (wszędzie tłumy i rozgardiasz) obiad i oczekiwanie na Olivera Koletzkiego, który zmienił ostatnio nieco styl, czego byłem bardzo ciekaw. Niestety, w tym samym momencie niebo nad Płockiem się zarwało i zabrakło mi (oraz ekipie) odwagi, by przekonać się o wolcie stylistycznej Olivera. Miało przejść bokiem, ale nastąpiło to dopiero po dwóch godzinach. Nie zmarnowaliśmy tego czasu, integrując się z innymi festiwalowiczami pod filarami przy akompaniamencie techno z telefonu. Wiksa musi trwać.
Powrót na pole namiotowe był wielką niewiadomą – czy nasze namioty jeszcze stoją? Nie wszystkie przetrwały próbę ulewy. Ale cóż, takie uroki festiwalu. Zwłaszcza, jeśli ktoś zapomni zamknąć namiot. Ja nie zapomniałem. Szybki ogar i szybki wymarsz – musiałem dotrzeć na wywiad do strefy VIP. Z kim? Przekonacie się niebawem, ale rozmowa była naprawdę ciekawa. Idąc na wywiad po raz drugi na Circus Tent rozbrzmiewał hit festiwalu „I Wanna Go Bang”, a grał go otwierający scenę w sobotę bshosa.
Po wywiadzie powrót na pole namiotowe, okazało się, że przeżycie drugiej nocy bez bluzy będzie ciężkie. Udało się zdążyć (wiecie, kuśtykałem, więc pokonywanie tych odległości trwało trzy razy więcej niż zazwyczaj) na początek Adama Beyera, który od samego początku narzucił wysoki poziom w Circus Tent. Tej nocy właściwie można było nie opuszczać tej sceny. Ale były też inne, równie ciekawe rzeczy, choćby na Wide Stage.
Doskonale zaczął również Rodhad, a mnie podkusiło, by na chwilę zajrzeć na scenę główną, gdzie zaczynała legenda elektroniki – Underworld. Było przednio, ale coś mnie podkusiło, by chwycić za piwo i wrócić do Circus Maximus. I była to dobra decyzja, bo set urodzonego w Berlinie producenta był chyba najlepszą rzeczą całego festiwalu. Każdy kolejny utwór podnosił poprzeczkę, a cały set na wyżyny rzemiosła muzycznego.
Wtedy wydarzyło się najgorsze. Ruszyłem w kierunku Wide Stage na Karenn, chcąc zobaczyć ich kunszt zanim dzieła zniszczenia dokonają równie wyczekiwani Zenker Brothers, Tale of Us i Solomun, lecz… Moja chora noga i instynkt przetrwania włączyły mi w głowie autopilot, który skierował mnie na pole namiotowe…
Akt III
Obudziłem się w niedzielę stosunkowo późno, coś przed 10, słońca nie było, dało się spać. Szybko zorientowałem się jak wielkie faux pas popełniłem i nie mogłem tego faktu zdzierżyć. Wszyscy opowiadali jak surowo i doskonale zagrali Zenker Brothers. Jak gęstą atmosferę wprowadzili Pariah z Blawanem. Jak najdoskonalszy set festiwalu zagrali Tale of Us. Jak świetnym zamknięciem był występ Solomuna. I ja to wszystko ominąłem. Przegrałem życie. Albo i wygrałem, bo może moja noga by tego nie wytrzymała. Nie wiem, ale wiem, że jest czego żałować.
Zamiast jednak się przejmować wolałem nadrabiać stracone sety na Audiopolu, gdzie całą niedzielę trwała równie dobra impreza, a sety przepełnione były moimi ulubionymi szlagierami. Nie udało się dotrzeć na Sun/Day, ponieważ mój transport do domu ruszał stosunkowo wcześnie. A ponoć czadu dała Anja Schneider. Cóż, jestem pewien, że jeszcze wiele festiwali i setów przede mną. Da się nadrobić.
Epilog
Mimo, że nie byłem świadkiem kilku najważniejszych i najbardziej wyczekiwanych występów w trakcie tegorocznego Audioriver, zaliczam ten krótki urlop do bardzo udanych. Dziesiąta edycja festiwalu Audioriver zgromadziła aż 27 tysięcy osób, co dało się odczuć – ludzi było od groma. Jednak logistycznie wszystko było zorganizowane na dobrym poziomie. Czasem kolejki po piwo czy do toalet (tfu, toi-toiów) się dłużyły, ale w porównaniu z innymi festiwalami i tak było dobrze.
Momentami szwankowało nagłośnienie, nieco szyki pokrzyżowała burza, czasem Circus zagłuszał Wide, ale… To nie przeszkadzało większości w dobrej zabawie. Mnie najbardziej przeszkodziła własna słaba forma drugiej nocy. Za rok noga będzie już zdrowa (w sumie to nawet szybciej), więc tego błędu nie popełnię.