Bez (nie tylko moralnego) kręgosłupa – recenzja filmu „Mortal Kombat”

Nie mamy dużego szczęścia do ekranizacji gier komputerowych, a tutaj jedną z pierwszych premier na „odmrożenie” kin jest kolejna już ekranizacja „Mortal Kombat”. Czy potrzebna? Czy dobra? No, można tutaj sporo dyskutować…

Dziwnie pisze się pierwszy tekst na bloga po przerwie trwającej ponad trzy miesiące. Przerwie świadomej, potrzebnej i całkiem udanej. Chociaż planowałem wrócić nieco później, w sumie nadal nie wiem czy wracam na dobre, ale oto jestem. Chciałem wrócić w trochę bardziej przemyślany i zaplanowany sposób, ale jakoś tak po seansie chciałem z siebie wyrzucić tych parę akapitów. Postukać w klawisze komputera w celu innym niż praca (a tej ostatnio dość sporo, więc i stukania w klawisze niemało). Chyba po prostu bardzo potrzebowałem odkurzyć dawny rytuał, kiedy po seansie kinowym po prostu siadam i piszę. Chciałem poczuć tę normalność, która po ponad roku powoli wraca. I kurczę, już ją czuję. Wciąż z dużą dozą ostrożności, ale po drugiej dawce szczepienia – czuję odwilż w głowie, coraz lżejsze brzemię pandemii. Wciąż jeszcze nieco ciąży i jest odczuwalne, ale coraz lżejsze. Miło. Cieszę się.

Napiszę może niebawem osobny tekst o tym jak pandemia wpłynęła na moją konsumpcję popkultury, ale w skrócie: konsumowałem jej dużo mniej. Momentami wręcz w ogóle. Dlatego tak bardzo chciałem rozbudzić w sobie ten głód kolejnych seansów. Na pierwszym seansie po odmrożeniu kin, „Nomadland” czułem się jeszcze nieswojo, jakbym nie do końca wierzył, że to już, że można i warto się cieszyć. Dlatego na drugi seans wybrałem film, który nie wymaga absolutnie żadnego myślenia, a oferuje po prostu tanią i beznamiętną rozrywkę. A ja to lubię. Dlatego padło właśnie na „Mortal Kombat”, którego kolejna inkarnacja trafiła właśnie do kin.

Nie jest to pierwsza adaptacja tej kultowej już (choć w niektórych tylko kręgach) gry. Gry, która epatuje głupią często brutalnością, ale w którą zdarza mi się pograć w trakcie imprez czy odwiedzin znajomych. Bo jest prosta dla każdego (wystarczy walić w klawisze, elo) i daje frajdę, także tymi brutalnymi zagrywkami. Takie guilty pleasure trochę, bo przecież widok wyrywanych kręgosłupów raczej nie powinien w nas wzbudzać frajdy, co nie? Tutaj jednak to wszystko jest celowo przerysowane, absurdalnie głupkowate i płytkie, przez co raczej mamy dość dużą granicę od rzeczywistości. Nie ma się raczej ochoty wyjść z domu i wyrwać komuś kręgosłupa.

I w sumie podobnej konwencji oczekiwałem po nowej odsłonie filmu. No, może z jakimiś dodatkowymi akcentami, które by sprawiły, że nieco lepiej bym poznał bohaterów, zrozumiał ich motywacje i bliżej polubił się z wizją świata, któremu grozi zagłada. Okej, naszemu światu też grozi zagłada, ale nie z powodu jakichś klątw, najeźdźców z kosmosu, którzy będą walczyć na pięści i nie tylko z wybranymi wojownikami z Ziemi. Nam grozi tylko katastrofa klimatyczna, tylko i aż. Choć większość maja wyglądała tak, jakby po polskich ulicach przechadzał się Sub-Zero, więc w sumie, kto wie. No, ale sama gra w sumie też zbyt skomplikowana nie jest – ot, mordobicie. Niby jakieś tło fabularne jest, ale nie ma ono większego znaczenia. I tak samo w zasadzie jest w nowej ekranizacji.

To po prostu zbiór scen mordobicia z niezbyt istotnymi przerywnikami fabularnymi. Tylko tyle, ale i aż tyle. Reżyserię projektu studio Warner Bros. powierzyło debiutantowi Simonowi McQuoidowi i niestety to widać. Bo można by samej historii nadać nieco więcej znaczenia, a bohaterów nieco lepiej poskładać, nadać im więcej charakteru i wyjaśnić ich motywacje, by widz mógł nieco mocniej się z nimi poznać i utożsamić. Głównym bohaterem jest Cole, o którym wiemy w zasadzie tyle, że bierze udział w amatorskich walkach, które przegrywa oraz ma żonę i córkę. O innych wiemy jeszcze mniej i tak średnio potrafimy zrozumieć czy bohaterowie mają jakikolwiek sens, na przykład poza efektowną śmiercią kilku z nich.

Ale zostawmy fabułę, bo nie ona ma stanowić tutaj rdzeń produkcji. Jej sercem (nawet jeśli wyrwanym) mają być walki kolejnych postaci. A te stoją na całkiem niezłym poziomie. Widać naprawdę fajny pomysł na ich realizacje oraz wykorzystanie mocy poszczególnych bohaterów. Niestety dość często ten pomysł zanika w zbyt dynamicznym montażu i scenach walk, którym nie nadaje się odpowiednio mocnego akcentu, a czasem kończy się je dość błyskawicznie i niepotrzebnie. W związku z tym nawet te ciekawe sceny walki nie potrafią w pełni zaangażować. Nie można im jednak oddać tego, że są naprawdę efektowne. Twórcy dość kreatywnie wykorzystali specjalne umiejętności wojowników, by stworzyć naprawdę mocne i bardzo krwawe (serio, krew leje się tu często i gęsto) ciosy. I w wielu innych filmach tak mocne sceny pewnie by budziły we mnie odrazę, ale tutaj niespecjalnie mnie one ruszały. Jakoś wczułem się w tę konwencję i traktowałem jako oczywistość. A nawet się cieszyłem po kilku efekciarskich fatality – zupełnie jak to bym ja odkrył specjalną kombinację przycisków w grze i zastosował ją na znajomym. Jednak warto mieć to na uwadze wybierając się do kina.

Nie za wiele film ma do zaoferowania także pod kątem gry aktorskiej. Większość obsady to dość niszowe nazwiska (może poza Hiroyuki Sanadą), zresztą chyba dobierano ją bardziej pod kątem umiejętności atletycznych niż aktorskich. No i spoko. Te dość absurdalne i głupkowate dialogi brzmią przynajmniej dość naturalnie w całej tej konwencji. Większość dowcipów budzi też uśmiech bliższy politowaniu niż radości. Ale spoko, nie liczyłem tutaj na zbyt błyskotliwe rozmowy naszych bohaterów – pojedynki mają być na pięści i wymyślne bronie, nie umiejętności władania językiem. Momentami nawet bywają urocze te prostackie teksty, choć w przypadku jednego z bohaterów to jest tak nagminne, że w dłuższym rozrachunku męczy. No, ale nie jest to festiwal wybitnych aktorskich kreacji, choć za część scen walki należą się tutaj części obsady oraz kaskaderom duże słowo uznania.

Sporo do życzenia pozostawia wiele efektów specjalnych, bo choć często w walkach są one zbędne, tak jednak w przypadku kilku z nich widać dość kiepskie animacje komputerowe. No, nie jest to film, który się dobrze zestarzeje ze swoimi efektami. Zresztą, na tym polegać może nieco jego urok, ale ja od tak efekciarskiego kina oczekuję już jednak nieco wyższego poziomu w 2021 roku. O zbyt często stosowanych cięciach w montażu już wspominałem, ale trzeba przyznać, że parę zabiegów operatorskich w przypadku prowadzenia kamery było naprawdę ciekawych. Co jednak z tego, skoro po chwili się o tym zapominało, bo trzeba było nadążyć za kolejnymi cięciami.

Muzycznie też nie jest idealnie – nie ma tu dominującego motywu przewodniego, nawet tego tak kojarzonego z tą serią. Pojawia się jedynie w napisach końcowych, ale w odsłonie tak paskudnej, że aż szkoda tego słuchać. A w trakcie całego filmu zabrakło dźwięków, które by jakoś podkreśliły wagę kolejnych pojedynków w inny sposób niż patosem, do tego w niezbyt ciekawym wydaniu. Tutaj twórcy poszli mocno na łatwiznę.

No generalnie, nie jest to film wybitny, blisko mu do dość kiepskiego, jednak ja od samego początku właśnie tego się spodziewałem, więc nie mogę stwierdzić, że się rozczarowałem. Pod wieloma względami „Mortal Kombat” mógłby być lepszy, w tej marce drzemie spory potencjał, jednak ani przez moment jego słabe strony nie odbierały mi radości z oglądania kolejnych pojedynków (nieco za krótkich), z wykorzystaniem kolejnych mocy (często dość kiepsko zaprezentowanych przez średnie efekty specjalne), a z bohaterami się jakiś nie zżyłem. Ale część tych walk była naprawdę efektowna i dostarczała radochy.

Ale największą radochę dało mi samo wyjście do kina, powrót spacerem do domu, by sobie film przemyśleć, a potem zasiąść do napisania tego tekstu. Wciąż to potrafię. :)

Opinia:

Film jest niemal jak gra - dużo bijatyki, mało fabuły, sensu czy znaczenia. Mogło być nieco lepiej pod paroma względami, ale oczekując prostackiego filmu dokładnie taki otrzymałem i umiałem się tym cieszyć.

Moja Ocena:
5
/10
Film obejrzałem w:
Cinema City
Partnerzy Troyanna