Czy warto obejrzeć „Designated Survivor”?

W listopadzie w ofercie serialowej Netflixa zagościł tytuł „Designated Survivor”. Kiedy w roli głównej pojawia się Kiefer Sutherland to muszę spróbować. Czy zmarnowałem właśnie 10 godzin swojego życia?

Serial był emitowany już we wrześniu w USA na antenie telewizji ABC, która serial wyprodukowała, zaś prawa do dystrybucji poza Stanami Zjednoczonymi i Kanadą nabył Netflix, dzięki któremu mamy go w zasięgu pilota telewizora (lub przeglądarek internetowych czy aplikacji mobilnych). Główną twarzą jest wspomniany już wcześniej Sutherland, do którego mam ogromną słabość – seria „24” nadal pozostaje moim ukochanym serialem, który przeżywałem najmocniej w swoim dotychczasowym życiu.

Czy jednak warto poświęcić swój czas na pierwszą część (10 odcinków) sezonu „Designated Survivor”?

Zacznijmy od punktu wyjścia – fabuły. Tytułowy „wyznaczony ocalały” to w świetle amerykańskiej konstytucji osoba, która w trakcie inauguracji rządu, przy obecności parlamentu jest przetrzymywana z dala od oficjalnych uroczystości, by w razie katastrofy zachować ciągłość władz demokratycznych. No i tą właśnie osobą jest Tom Kirkman, sekretarz urbanizacji, czyli podrzędny polityk. Jak łatwo się domyślić (i co wynika ze zwiastunu), do katastrofy dochodzi dość szybko, a postać Sutherlanda zostaje – trochę wbrew własnej woli – zaprzysiężony na prezydenta.

Problemem jest fakt, że nie ma doświadczenia politycznego – jest bardziej specjalistą w swojej dziedzinie niż sekretarzem z politycznego rozdania, a także pozostaje bezpartyjny. Rodzi to wiele wątpliwości nie tylko samego bohatera, ale i środowiska politycznego w Waszyngtonie i całego narodu. Do tego musi stawić czoła problemom takim jak wyśledzenie autorów zamachów terrorystycznych, polityczni oponenci czy drastyczny wpływ życia w Białym Domu na jego własną rodzinę. Tyle tytułem wstępu. Brzmi ciekawie, nieprawdaż? Takie połączenie „House of Cards” z „24”.

Jak wychodzi w praktyce?

Mamy kilka wątków, które wzajemnie się przenikają i generalnie są dość ciekawe, jednak ich poprowadzenie czasem jest zbyt czytelne i łatwe do przewidzenia. W sensie, postaci bardzo często wymawiają na głos zagrożenia, jakie mogą napotkać w bliskiej przyszłości, po czym… oczywiście je napotykają. Po kilku odcinkach zaczyna to nieco przeszkadzać, jednak niektóre „półwątki” się zamykają, a otwierają kolejne, co z kolei sprawia, że chce się oglądać kolejne odcinki. Najbardziej boli to jednak w finale pierwszego sezonu, który urywa się w tak chamski sposób, że ciężko nie czuć rozczarowania. Tak perfidnego cliffhangera (nie muszę wam chyba tłumaczyć tego słowa, prawda?) po pierwszej części sezonu  nie pamiętam już od dawna.

Kiefer Sutherland nigdy nie był wybitnym aktorem i tutaj się to nie zmienia, ale w roli niespodziewanie mianowanego prezydenta wypada całkiem nieźle. Zwłaszcza, że, w przeciwieństwie do Franka Underwooda, mamy do czynienia z próbą zarysowania prezydenta idealnego, który stara się podejmować decyzje najlepsze dla wszystkich (co przecież samo w sobie jest niewykonalne). W jego otoczeniu i w obsadzie znajdziemy kilku niezłych aktorów (Maggie Q, Natascha McElhone, Kal Penn), których postacie da się lubić i z miejsca z nimi sympatyzujemy. Nieco przerysowani, wyidealizowani i zbyt godni zaufania. Brakuje jakiegoś bardziej wyraźnego kontrastu, czyli złego charakteru, który by to wszystko przeciwważył. A ten działa z ukrycia i widzimy tylko wycinek jego działalności i motywacji, licząc, że kolejny odcinek pokaże nam nieco więcej.

„House of Cards” zawiesił bardzo wysoko poprzeczkę w kwestii realizacyjnej i niestety „Designated Survivor” daleko do tak widowiskowego podejścia. Można powiedzieć, że to podręcznikowo wyprodukowany serial, który nie zaskoczy genialnymi kadrami i oświetleniem scen, które potęgują klimat serialu. Trochę tego brakuje, ale też jest to po prostu niższa liga niż perypetie Franka i Claire Underwoodów, gdzie do reżyserowania i realizacji zatrudniono najwyższej klasy specjalistów.

To typowy średniak.

Za dużo ujęć wprowadzających, czyli podziwiania Białego Domu z lotu ptaka, byś wiedział, że dana scena na pewno dzieje się właśnie w Gabinecie Owalnym czy innego rodzaju technik, które podają nam wszystko jak na tacy. I podkładają zbyt blisko pod nos, zamiast pozostawić miejsce na samodzielne skonsumowanie.

Czy więc warto poświęcić 10 godzin życia na pierwszą część (kolejne odcinki, ma być ich łącznie 22, już w marcu) sezonu „Designated Survivor”? Jeśli spodziewasz się kolejnego „House of Cards” to raczej zapomnij. Jeśli myślisz, że w pewnym momencie prezydent Kirkman obudzi się jako Jack Bauer – odpuść sobie. Jeśli jednak masz ochotę na niezbyt zobowiązujący i angażujący emocjonalnie dreszczowiec kryminalny z ciekawymi wątkami polityki międzynarodowej, kulisami pracy Białego Domu i niemalże powtórką z katastrofy w Smoleńsku – daj mu śmiało szansę.

Aktualizacja po finale pierwszego sezonu

Druga część sezonu, choć pozbywa się w znacznej mierze kilku mniej ciekawych wątków (rodzina Kirkmana), wprowadza kilka nowych, z których część nie porywa, była oglądana w mękach. Ten serial jest zdecydowanie za długi. Większość wątków można by skondensować, lepiej poprowadzić narrację i pozbyć się zbędnych elementów dodatkowych. Większość drugiej części pierwszego sezonu naprawdę się męczyłem i wątpiłem w to czy dotrwam do końca. Dotrwałem, zresztą słusznie, bo ostatnie dwa odcinki nieco to wynagradzają, ale to wciąż niewiele. Planowany już drugi sezon sobie odpuszczę.

Moja ocena – 5/10

Oglądaj na Netflix

Partnerzy Troyanna