Kolejny samotny wieczór w mojej warszawskiej kawalerce. Siedzę na kanapie, w ręku pad od konsoli, a ja przed moim monitorkiem gram w kolejną grę. Sam. Bez nikogo obok. Bez nikogo „na łączu”. I wiecie co? Lubię tak.
A teraz Cię muszę rozczarować. Ten tekst nie będzie o moich miłosnych rozterkach. Jeszcze mnie totalnie nie pogrzało (choć znowu mamy piękne lato!). Nie, ja chciałem tylko opisać o innym singlowaniu – takim w gry. Bo cyfrowa rozrywka zdobywa wielką popularność, a jej wieloosobowe formy napędzają całe środowisko. Ja jednak wolę grać sam ze sobą, to znaczy walczyć ze sztuczną inteligencją.
Jak byłem młodszy…
Kiedy zaczynałem grać w gry była to zresztą jedyna możliwość – gier z opcją multiplayer niemal nie było, a łącza internetowe gościły w niewielu domach. W pierwszej klasie gimnazjum jednak wkręciłem się w Counter-Strike’a i z młodszym bratem często odwiedzaliśmy kawiarenki internetowe, graliśmy z innymi, tworzyliśmy pierwsze klany. Dlatego nie dziwi mnie zupełnie fakt, jaką skalę ten sport osiągnął w kilkanaście lat. Miliony osób oglądają obecnie mecze najlepszych zespołów (w tym Polaków!) w CS’a na Twitchu czy YouTube, dziesiątki tysięcy ściągają na wydarzenia pokroju Intel Extreme Masters. Rozwój Internetu sprawił, że emocje, które były dawniej lokalne i ograniczone do pomieszczenia w kawiarence internetowej, rozprzestrzeniły się i stały międzynarodowym fenomenem.
Ale ja z czasem znudziłem się rozgrywkami wieloosobowymi. W zasadzie, to jedynie mój mieszkający w mieszkaniu obok przyjaciel był dobrym argumentem, by porzucić singla. Wielokrotnie graliśmy razem, w strategie, strzelanki czy gry piłkarskie. Ale głównie we dwójkę, albo w obrębie jednego pomieszczenia strzelając sobie kolejne gole w PES-a. Nieco wcześniej jeszcze lubiłem oglądać jak on gra w kolejne gry – za młodu nie miałem nerwów na strzelanki pokroju Max Payne i lubiłem patrzeć jak jemu idzie. To jednocześnie sprawia, że nie dziwi mnie wielomilionowa oglądalność e-sportu. Ponownie, Internet zmienił skalę zjawisk, które ograniczały się dawniej do czterech ścian.
Hajs jest w multiplayerze
Później jednak zawsze wolałem gry w trybie single player i wręcz pieruńsko denerwowały mnie tytuły, które z gier skupiających się na trybie dla pojedynczego gracza uznały, że większy nacisk położą na multiplayer. Ten proces najmocniej dotknął chyba dwie z moich ulubionych serii: Call of Duty oraz FIFA. I jasne, ja rozumiem, że producenci poszli tam, gdzie po prostu więcej zarobią, lecz w obu przypadkach uczynili to kosztem graczy takich jak ja, których zapewne wciąż jest wielu.
Call of Duty nigdy nie słynęło z wielogodzinnych misji dla pojedynczych graczy, ale koncentracja na rozgrywkach wieloosobowych sprawiła, że single jest jedynie dodatkiem. Nieco podobnie ma się z symulatorem piłkarskim od „Elektroników” – tutaj dominuje online i tryb Ultimate Team. I wiem, że to ogromny sukces serii, nie zabraniam nikomu w nią grać, ale pamiętam, że dawniej FIFA oferowała nieco więcej atrakcji singlom mego pokroju.
I obawiam się, że będzie to trend postępujący. I znowu, doskonale rozumiem chęć oferowania coraz większej liczby atrakcji graczom w trybach wieloosobowych, ponieważ to tam niebawem producenci będą zarabiać największe pieniądze, oferując graczom wszelkiej maści bonusy (nowe ubranka w CS, szybsze buty w FIFA etc.). Martwi jednak, że robi się to kosztem graczy wiernym singlowi. A przecież można rozwijać oba produkty jednocześnie. Kolejną, ukochaną chyba najmocniej, serią, którą to czeka jest GTA.
Niebawem minie rok od momentu zakupu PlayStation 4 i przez kilka pierwszych miesięcy miałem subskrypcję Plus, która pozwala na rozgrywki pomiędzy wieloma graczami. I początkowo fajnie było się łączyć ze znajomymi, zagrać mecz, postrzelać chwilę w GTA V. Z czasem jednak zauważyłem, że robię to coraz rzadziej, a następnie w ogóle. Za dużo mam jeszcze gier do przejścia, by bawić się ze znajomymi online. Może uda mi się kiedyś nadrobić. :)
Ok, ale czemu tak właściwie wolę grać w tryb single player?
Przede wszystkim, w grach, podobnie zresztą jak w filmach, dla mnie najważniejsza jest historia, fabuła. Zawsze była i zawsze będzie. Nie bez powodu wspomniałem wcześniej Max Payne’a. Oglądałem jak gra w to przyjaciel, bo sam nie miałem na to jaj, ale opowiadana historia była przekapitalna. Call of Duty? Również. Assasin’s Creed początkowo także. Zawsze fabuła stanowi dla mnie element najważniejszy, nawet jeśli pozostałe aspekty danej produkcji kuleją. A jaką można mieć historię w multiplayerze? Pokonałeś przeciwnika, koniec. Zdarzało mi się nawet, że jeśli w jakiejś grze brakowało odrobiny warstwy fabularnej to… Sam ją sobie dorabiałem. O co mi chodzi?
Swego czasu poświęcałem pół życia na granie w Football Managera. Ciężko było zwalczyć to uzależnienie. A sama historia w tej grze też nie jest rozbudowana. No… Buduje się zespół i gra mecze. Jak to sobie uzupełniałem? Ano, wczuwałem się maksymalnie w rolę fikcyjnego trenera. Wyobrażałem sobie konferencje prasowe po meczu i mówiłem sam do siebie, szlifując jednocześnie język angielski. Wychodziłem na spacer z psem i udawałem, że idę na trening przekazać wskazówki zawodnikom. Po angielsku. Wiem, brzmi wariacko, ale sprawiało mi to przyjemność, szlifowałem język, no i bardziej zżywałem się z prowadzoną grą.
Ponadto, co może zabrzmieć dość oryginalnie, jestem strategiem. Mam to wypisane na wizytówce, ale to nie tylko funkcja w pracy, ale i w ogóle sposób myślenia. Uczyłem się tego od najmłodszych lat, fascynując się historią, wielkimi wojnami i tym jakie decyzje strategiczne podejmowali wodzowie. W odróżnieniu od taktyki, strategia ma osiągać odległe, długofalowe cele. Strategii podporządkowana jest taktyka. Taki sposób myślenia odbija się na wielu moich aspektach życia (o czym też napiszę niebawem), w tym i podejściu do gier komputerowych.
Taka rozgrywka z kolegą w Fifę to tylko parę rozstrzygniętych meczów i tyle. Rozgrywki w CS tak samo. W multiplayer liczy się taktyka – osiąganie bliskich celów i umiejętność dynamicznego reagowania na zmieniające się środowisko. Czyli ofensywna taktyka kolegi w Fife lub „kampowanie” w CS. A ja wolę budować, inwestować swój czas w coś długotrwałego. Na przykład grać w trybie single player w Fifie drugoligowym klubem z Anglii – Leeds United. Ta drużyna dawniej dotarła nawet do półfinału Ligi Mistrzów, więc postanowiłem, co prawda wirtualnie, ale odkurzyć jej wielkość. I się udało, Ligę Mistrzów już wygrałem, ale poświęciłem na to trzy miesiące (realne, nie wirtualne) budowania zespołu. I to właśnie, moi mili, jest strategia.
Trzeci powód jest taki, że po prostu przyjemnie gra mi się w samotności. To ma być dla mnie rozrywka, najlepiej relaksująca. Grając w trybach wieloosobowych zapewne więcej czasu bym się denerwował niż czerpał czystą radość z grania. Bo padł serwer, bo bariera wejścia w daną grę jest wysoka i ciężko rywalizować z innymi – tak miałem, gdy próbowałem grać w tryb Ultimate Team w Fifie. Albo kolega z innego miasta prosi, byś dał mu chwilę przerwy w trakcie meczu, ale chwila trwa nieco dłużej niż zakładał – marnując mój cenny czas. A ja nie lubię marnować czasu.
I dlatego właśnie, jestem singlem. I chyba zawsze już będę.
W sensie, wielbicielem trybu single player.
Fot. Elijah Hail