Wyjątkowe czasy wymagają wyjątkowych przemyśleń. A żyjemy w wyjątkowych czasach, co do tego nie ma wątpliwości. A do wyjątkowych przemyśleń może nakłonić serial „Devs”.
Mam wrażenie, że żyjemy w epoce, która zapisze się na długo w kartach historii. Obserwując rzeczywistość, pandemię, ludzkość i rozwój technologii ciężko mieć co do tego wątpliwości. Zwłaszcza rozwój technologii może mieć wielki wpływ na to jaki kształt obierze ludzkość na długie lata. Big data, komputery kwantowe, sztuczna inteligencja – to wszystko staje się teraźniejszością, zamiast pozostawać mokrym snem miłośników science fiction. Może nie mamy jeszcze latających samochodów, ale mamy dużo więcej, a to rodzi jeszcze więcej problemów etycznych. I ten temat coraz częściej podejmowany jest także w popkulturze.
Niedawno opisywałem na blogu swoje wrażenia z trzeciego sezonu „Westworld”, który będąc lekkim rozczarowaniem nie przestawał zadawać ciekawych pytań. Osią tamtej historii jest właśnie rozwój sztucznej inteligencji, która powoli wkracza w nasze życia coraz mocniej. Może i nie jest jeszcze prawdziwie inteligentna, ale z całą pewnością umie coraz więcej. Lubimy sobie jako ludzie ułatwiać życia i chętnie sięgamy po te rozwiązania. Najdoskonalej chyba temat sztucznej inteligencji oraz jej relacji z człowiekiem w popkulturze rozwinął kilka lat temu Alex Garland swoim filmem „Ex Machina”. Doskonale połączył w nim temat obłędu genialnego wynalazcy niszczonego przez swoje odkrycia i pęd do ich doskonałości. Garland zboczył nieco z kursu tworząc film „Anihilacja”, ale wciąż opowiadał w nim wspaniałą historię opartą o relacji człowieka z nieznanym i nieokiełznanym.
Nie inaczej pozostaje w zasadzie w serialu „Devs”, który niedawno miał premierę w Polsce na platformie HBO Go. Mam wrażenie jednak, że formuła serialowa pozwala wejść brytyjskiemu twórcy na jeszcze wyższy poziom rozpracowywania swoich tematów. Podobnie jak wcześniej, głównym wątkiem pozostaje oswajanie przez człowieka swojego dzieła. Tym razem nie jest to sztuczna inteligencja, a coś znacznie bardziej fundamentalnego. Opierając się na superkomputerach kwantowych tytułowy zespół Devs pracuje dla maniakalnego właściciela firmy technologicznej – Foresta. Przez długi czas cel ich projektu nie jest jasny, a wszystkie wydarzenia wokół sprawiają, że widz bardzo chce poznać tę tajemnicę.
Nie chcę tu wchodzić za mocno w szczegóły samej historii, której kolejne fragmenty Garland serwuje nam ostrożnie, w odpowiednich dawkach. Nie chcę wam spoilerować kolejnych odkryć, więc pominę samą technologię, która stanowi oś narracji. To, co jest tu najistotniejsze, to fakt, że choć serial mocno kręci się wokół technologii, startupów i ich roli w rzeczywistości, to tak naprawdę jest to opowieść mocno filozoficzna. Zadaje fundamentalne pytania – kim jesteśmy i dlaczego? Dokąd zmierzamy? Całość opiera się o teorię determinizmu, a więc ideę, która zakłada, że wszystko, co się dzieje we wszechświecie jest z góry ustalone, na nic nie mamy wpływu, wolna wola jest jedynie iluzją.
Fragmentami dotyka więc tematów zbliżonych choćby do kultowego filmu „Matrix”, w którym wolna wola także była jedynie złudzeniem, symulacją serwowaną ludziom przez komputery. Na szczęście, „Devs” jednak ciężko porównać do filmu rodzeństwa Wachowskich, bo nie jest dziełem akcji. Nie brakuje w nim ciekawych scen pełnych przemocy, ale to właściwie tylko dodatek napędzający bohaterów do kolejnych czynów oraz rozmyślań na temat przyczyn i skutków tych czynów. Oglądając kolejne odcinki miałem momentami wrażenie, że mam do czynienia z adaptacją książki Yuvala Noah Harariego – „21 pytań na XXI wiek”. Nie skończyłem jej jeszcze, ale obcowanie z nią było naprawdę intrygujące. Pokazywanie innowacji i mierzenie ich z wyzwaniami, jakie mogą one stanowić dla podstaw bytowania ludzkości i ludzkiej świadomości.
To, co po raz kolejny wychodzi Garlandowi doskonale jest zadawanie ważnych pytań i zderzanie wielkich teorii z postacią absolutnie prostą, nie zdającą sobie sprawy z wielkości zadań, jakie przed nią stanęły. W „Ex Machina” wchodziliśmy w świat wraz z postacią Caleba (Domnhall Gleeson), który stopniowo oswajał się z całą sytuacją, dając też widzom punkt odniesienia. W „Devs” takim przewodnikiem jest postać Lily, zdolnej programistki, która musi się zmierzyć z tragicznymi wydarzeniami spowodowanymi (niebezpośrednio) technologią, z którą przyjdzie jej się zmierzyć. Kiedy wraz z nią odkrywamy kolejne fragmenty rzeczywistości jesteśmy świadkami jej niesamowitej woli do działania, często wbrew powszechnej logice.
Równie ważną postacią jest wyglądający na podstarzałego hipisa Forest, założyciel i szef wielkiej korporacji technologicznej. Co ciekawe, dostrzegałem w jego postaci trochę podobieństw do Steve’a Jobsa, który także miał wielkie ego, ale i ogromy talent do tworzenia. A jego ostatnią istotną innowacją przed śmiercią była funkcja Siri, a więc… Sztucznej inteligencji. Pewnie nie jest to zamierzone, ale dostrzegam w tym drobne mrugnięcie okiem. Wcielający się w Foresta Nick Offerman sprawdza się tutaj doskonale. Despotyczny, ale spokojny i wyważony. Wizjoner, ale trzymający się swoich ograniczających zasad. Chcący tworzyć przyszłość nie mogąc przestać żyć przeszłością.
Do tego masa świetnych postaci drugoplanowych, zwłaszcza demoniczny szef ochrony korporacji Kenton (w jego roli Zach Grenier). Każda niemal scena z jego udziałem mrozi krew w żyłach i gwarantuje ciekawe zwroty akcji. Intrygująca jest również Alison Pill w roli Katie, kierującej zespołem Devs. Oraz masa pobocznych postaci, które nadają całej historii odpowiedniej głębi i poszerzają kontekst.
W naprawdę świetny sposób Garland napisał poszczególne odcinki, stopniowo dawkując kolejne informacje. Wzbudza u widza tak ogromną ciekawość, że ciężko się od serialu oderwać, ja całe osiem odcinków wciągnąłem w ledwie trzy wieczory. Nie ma tu strasznie dramatycznych cliffhangerów, a jedynie rzucanie skrawków informacji, które mogą prowadzić do odpowiedzi na bardzo intrygujące pytania. Całość rozwija się bardzo harmonijnie, w spokojnym tempie, by momentami przyspieszać. Garland wie jak dozować tempo i informacje, a do tego świetnie pisze dialogi. Każdy bohater ma swój sposób wysławiania się, interakcje pomiędzy nimi to naprawdę wspaniała uczta.
Dodajmy do tego naprawdę wspaniałą realizację. Pomysł na niektóre rozwiązania wizualne, na pewne scenografie (przestrzeń Devs, kampus całej korporacji) czy sposób przedstawienia wybranych scen jest nie tylko różnorodny, ale i przede wszystkim ciekawy. Wrażenie zrobiło na mnie kilka scen, które nieco ciężko zrozumieć – nałożenie na siebie kilku warstw rzeczywistości. I dopiero po wielkim finale można te pojedyncze sceny poukładać w sensowną całość.
Wszystko to uzupełnione wspaniałą muzyką, za którą w większości odpowiadał Ben Salisbury, ale także znany z Portishead Geoff Barrow (kolejny raz robi muzykę do filmu Garlanda i robi to znakomicie). Mowa tu głównie o ambientach, ale złożonych w bardzo ciekawe kompozycje, z dobrym motywem przewodnim. Muzyka nie narzuca tempa narracji, często przygrywa delikatnie w tle. Ma jednak momenty naprawdę niesamowitego współtworzenia dziwnych połączeń z obrazem i potrafi zaskoczyć porywającym wręcz jazgotem. No i czasem twórcy sięgają też po ciekawie dobrane utwory, jak choćby „Congregation” od zespołu Low, który staje się piękną klamrą kompozycyjną jednego z odcinków.
Ach, nie mogę przestać się zachwycać „Devs” od kilku godzin. Nie mogłem długo zasnąć wczoraj, chcąc dać sobie czas na spokojne przemyślenie wszystkich wątków. Bo Devs porusza ich bardzo wiele w bardzo inteligentny sposób. I może czasem trzeba zrobić krótką przerwę, by dobrze zrozumieć przedstawiane filozoficzne rozterki, ale i tak robi to w przystępny sposób. To kolejne dzieło, które pokazuje pułapki ślepego dążenia do rozwoju. Serial, który zmusza nas do zadania sobie ważnych pytań. Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Czy to ma sens? Czy lepiej żyć przeszłością? Całkowicie się jej wyrzec? Czy skupić się w pełni na przyszłości? Uwielbiam w popkulturze tego typu zagwozdki, choć niestety rzadko udaje się to robić tak dobrze, jak po raz kolejny już robi to Alex Garland. Za pomocą ciekawej historii i dobrze napisanych bohaterów. Zmuszając do myślenia. Opakowując to wszystko świetnym wykonaniem. I choć damn finał, a właściwie epilog historii, może być lekkim rozczarowaniem (ponownie, znak rozpoznawczy Garlanda), to jednak te 10 minut nie może przekreślić moich zachwytów nad „Devs”.