Moją rodzinną tradycją jest uczęszczanie na ekranizacje książek Tolkiena w dniu premiery. Nie inaczej było z drugą częścią Tolkiena. Mimo, że Boże Narodzenie – olewamy rodzinę, bo najlepszą rodziną są krasnale (i dziadek Gandalf).
Nie no, dobra, przesadzam, ale jednak – już pierwszego dnia emisji filmu Jacksona zjawiłem się w kinie, by po raz kolejny zanurzyć się w magicznym Śródziemiu – świecie, który kocham bezgranicznie od dziecka.
Napisałem wcześniej „ekranizacja”, lecz musicie wiedzieć, że Hobbita nie traktuję wcale jako bezpośredniego odtworzenia książki na ekranie. Nie, odstępstw fabularnych jest na tyle dużo (na korzyść filmowej trylogii rzecz jasna), iż film należy potraktować jako utworzony na kanwie książki. Cóż, filmowcy lubią sobie zarobić, dlatego postanowili rozciągnąć 300-stronicowe dzieło na 3 filmy. Trzygodzinne filmy. No po prostu trzeba było dodać tu coś od siebie. Dla potomnych: Władca Pierścieni to były trzy książki po ponad 400 stron.
Kiedy mamy omówioną percepcję, z którą do filmu podchodziłem, możemy przejść do konkretów. A więc film jest fajny, ale jakoś… Nie umiałem go poczuć w pełni. Nie wiem, może to kwestia niewielkiego ekranu w kinie (byłem na wersji klasycznej), który z ostatniego rzędu zajmował około 30 procent mojego pola widzenia, czy może cichego nagłośnienia. Ja rozumiem, że dla niektórych bywało w kinie za głośno, od jakiegoś czasu jednak zauważam, że jest za cicho. Ludzie, to kino! Ja chcę słyszeć nie tylko dialogi, ale i wszelkie smaczki dźwiękowe serwowane nam przez twórców. A nie chrupanie nachosów przez kolesia trzy rzędy pode mną czy popcorn w moim układzie pokarmowym. Wiem, nadrabia to IMAX, ale bez przesady.
Momenty w filmie zdecydowanie są, jest utrzymany klimat poprzedniej trylogii, jest dużo pięknych krajobrazów, fajnie zmontowanych scen akcji czy piękny smok. Dialogi są, jak to w tej serii, epickie, żartów i gagów jakoś wyjątkowo mało, jest parę smaczków odnoszących się do Władcy Pierścieni, ale… Jakoś wyszedłem z kina z niesmakiem. Nie tylko za sprawą wspomnianego nagłośnienia i małego ekranu, ale jakoś tak nie czułem się porwany. A końcowa scena to klasyczny, znany z seriali cliffhanger*. Ok, to fajny zabieg w serialach, gdzie trzeba czekać tydzień na dokończenie wątku. Ale tutaj poczekajcie sobie rok, frajerzy!
Nie jest to film zły. Ba, jest super (w końcu Tolkien), ale chyba się starzeję, bo pierwszy raz nie wyszedłem z sali kinowej ze szczęką na ziemi po filmie o Śródziemiu. I nie wiem czy pójdę kolejny raz do kina. Zeszłorocznego Hobbita zobaczyłem dwukrotnie, Drużynę Pierścienia swego czasu nawet pięciokrotnie. Niestety, ale mam po tym filmie w głowie pustkowie.
Uszanowanko,
Maciej Trojanowicz
*Cliffhanger to taki zabieg w sztuce seriali telewizyjnych, który polega na urwaniu odcinka w kulminacyjnym momencie by zachęcić do oglądania kolejnego. Sztuczka znana mocno z serii Lost.