Przedwczoraj pisałem na Facebooku o Muzeum Emigracji w Gdyni, a dziś czas na kolejną atrakcję tego miasta. O dziwo, tych jest coraz więcej, a Gdynia staje się fajnym miastem nie tylko na 4 dni w roku (kiedy trwa Open’er Festival), ale i znacznie częściej. Zaskakujące…
Jak zapewne wiecie – kocham mięso. Każdy mój pełnoprawny posiłek powinien zawierać mięso. Patrykowi (temu co właśnie zrobił sobie rebranding bloga) udało się mnie rok temu przekonać do spróbowania hummusu i było spoko, ale bez szału. Jak całe wege jedzonko – spoko, ale jak mam do wyboru wege i mięso to zawsze wybiorę mięso.
Miesiąc temu wpadłem w trakcie imprezy w Sfinksie700 na dawnego kumpla, z którym niejedną imprezę wspólnie graliśmy. Kiedy opowiadał mi, że otwiera knajpę to się ucieszyłem, bo lubię jak ludzie wokół odnoszą sukcesy:
– Gratulacje Bartek! A gdzie?
– W Gdyni, niedaleko urzędu miejskiego.
– Gdyni? O nie… A co będziesz tam serwować? Jakieś burgery? Coś dobrego?
– Wege żarcie – falafle i takie tam.
– O nie…
Tego co powiedziałem później cytować nie będę, ale bałem się, że Bartkowi zrobi się smutno. Dlatego, kiedy przyjechałem do Trójmiasta na dłużej postanowiłem dać szansę Falla Gdynia. To drugi lokal pod tą marką, pierwszy był w Poznaniu, zresztą bardziej rzetelną recenzję tej knajpy zrobił Maciek, który wygrywa z anoreksją.
W dwa tygodnie po otwarciu w Falla panował mocny ruch – na wolny stolik trzeba było chwilę poczekać. W trakcie oczekiwania można było pozachwycać się minimalistycznym i przytulnym wnętrzem, pełnym zielonych dodatków. Ale dla cierpliwych przeważnie przychodzi odpowiednia nagroda, więc uzbroiłem się w cierpliwość. Usiadłem, wziąłem w łapki menu, które może nie jest zbyt bogate, ale na pewno ładnie zaprojektowane. Nieco gorzej, że dania prezentowane są w sposób wizualny, bez żadnego opisu, co na przykład utrudniło zamówienie odpowiedniej potrawy mojej mamie, która ze względu na różne nietolerancje pokarmowe jest bardzo wybredna i musi znać kompletny skład każdego dania. Na szczęście z pomocą przyszła obsługa, która nie tylko rzetelnie przedstawiła wszystkie kompozycje, ale i była w stanie spersonalizować danie tak, by mama była w pełni zadowolona.
Na początek wjechał napój, jakiś bliskowschodni kefir o smaku mango (nazwy nie pamiętam) – jednocześnie kwaśny i słodki, gęsty i orzeźwiający. Ciekawa niespodzianka. W pewnym momencie podsłuchałem, że przy stoliku obok przeprowadzany jest eksperyment – podany został właśnie napój bazujący na syropie z daktyli, który nie jest jeszcze w menu, bo nikt nie miał odwagi go spróbować. Zaryzykowałem i ja. Syrop, podawany zmieszany z wodą miał bardzo ciekawy smak, ale prawdziwa magia zaczęła się w momencie, gdy… Dolałem go do kefiru. Ta mieszanka okazała się mistrzostwem (Bartek, wprowadzajcie to do menu i opatentujcie!). Na chwilę z kuchni wybiegł wówczas Bartek, z którym zamieniłem ledwie dwa słowa, bo wciąż najwięcej czasu spędza w kuchni nadzorując każde danie.
Także to, które wjechało na mój stół, czyli falafle z mieszanką świeżych warzyw.
I miałem dokładnie to samo wrażenie co odwiedzając pierwszy raz, jakieś cztery lata temu, warszawskie Krowarzywa – tylko wegetariańskie knajpy potrafią doskonale zadbać o świeże, przepyszne warzywa. Bardzo bym chciał, by i klasyczne, mięsne dania miały tak doskonałą selekcję zieleniny. Do tego cudnie wysmażone, chrupiące niemal jak kotlety schabowe, falafle, z wybornie smacznym wnętrzem. Ależ to było pyszniutkie! A do tego okrutnie sycące – nie wiem o co chodzi, ale wegetariańskie żarcie syci jak mało które.
Dlatego, jeżeli w najbliższym czasie znajdziecie się w Gdyni (a za kilka dni Open’er), to koniecznie odwiedźcie Falla. Wszystkie informacje znajdziecie u nich na Facebooku.
PS. Bartek, przepraszam, że śmiałem się z tego w Sfinksie. Robisz to lepiej niż dobrze. :)