Jak powstał Mindfluencer?

Za parę chwil kończy się przedsprzedaż mojego największego chyba dotąd projektu – zestawu narzędzi dla twórców treści. Postanowiłem opowiedzieć nieco o tym jak to wszystko wyglądało od kuchni. A właściwie kawalerki, bo kuchni u mnie za bardzo nie ma.

Dziś o 23:59 zamknie się etap przedsprzedaży Mindfluencera. Zostało więc już niewiele czasu, by jeden z pakietów kupić taniej, a także otrzymać materiały bonusowe. Sprzedaż idzie… Całkiem nieźle, trochę lepiej niż się spodziewałem. Ale też oczekiwania miałem nie za wysokie, bo miałem wiele chwil zwątpienia i były momenty, w których bliski byłem porzucenia całości.

Chciałbym opowiedzieć historię tego jak to wszystko powstało i się narodziło. Na tyle precyzyjnie, na ile mogę.

Książkę zacząłem pisać w kwietniu 2019 roku. Co ciekawe – zupełnie inną książkę niż właśnie wydałem. Ale zacząłem pisać i bardzo mi się podobał pomysł stworzenia tego typu projektu. Jednak jakoś w okolicy lipca, a więc nieco ponad roku temu, lekko załamała mi się sytuacja zawodowa i musiałem zdecydować: idę na swoje albo szukam pracy. Postanowiłem zaryzykować i rozwinąć swoją działalność, która dotychczas była jedynie miłym dodatkiem do etatu. A więc: management twórców treści.

Zaryzykowałem, nie mając żadnych oszczędności, wiedząc, że to może być jedyny moment w życiu, by spróbować prowadzić własną firmę. A ja nawet o tym nie marzyłem i lubiłem pracować z innymi w dużych zespołach. No, ale zaryzykowałem. Nie było łatwo. Momentami było cholernie ciężko. Zaciskanie pasa, odmawianie sobie wielu przyjemności, ciężka praca. Tak minęło pół roku, a na początku 2020 roku było już całkiem dobrze. Pojechałem na wakacje do Neapolu, gdzie skradziono mi telefon, ale udało się pojechać gdzieś – to było już sukcesem. Nawet udało się coś poodkładać, zalążek oszczędności, wszystko zmierzało w dobrym kierunku, otrzymywałem coraz więcej zaproszeń na konferencje i wystąpienia, czułem, że za chwilę poczuję spokój. I że będę zaraz mógł wrócić do tego pisania, które porzuciłem kilka miesięcy wcześniej. Wiedziałem, że projekt będzie wymagał nakładów finansowych na inwestycję, a tych tak długo brakowało.

I nadeszła pandemia.

Zamknęliśmy się w domach. Świat miał się skończyć. Wróciły ataki paniki. Co dalej z branżą? Czy będą kolejne zlecenia? Czy zdołam przetrwać? Czy wystawione już faktury zostaną opłacone przez klientów? Czy już powinienem szukać nowej pracy? Jak większość ludzi miałem dziesiątki pytań i żadnych odpowiedzi.

To był czas paraliżu kreatywnego. I chomikowania zasobów finansowych. Bałem się wydawać nawet na jedzenie, wiedząc, że być może skromne oszczędności będą musiały mi wystarczyć na długo. A co dopiero myśleć o inwestowaniu w książkę. Na szczęście, te miesiące nie okazały się takie złe w moim biznesie. Parę zleceń przepadło. Kilkanaście nowych zleceń pojawiło się w ich miejsce. Inne przesunęły się na później. Ale wciąż się bałem i czułem spory niepokój wobec przyszłości. I nie umiałem robić nic twórczego, a moja praca ograniczała się do dbania o bieżące projekty. I wtedy nadszedł jeden projekt.

Nazywał się Twórca: Next Level. Konferencja dla twórców internetowych, do której zaprosił mnie Maciek Pietrukiewicz z Dobrego Wpływu. Konferencja ciekawa, zwłaszcza w kwietniu – bo całkowicie offline. A więc skrojona pod warunki pandemiczne, choć zaplanowana jeszcze długo przed pandemią. Miałem na niej wystąpić i opowiedzieć o mojej pracy jako menadżera twórców. Ale poza prelekcją postanowiłem wziąć w niej udział także jako uczestnik. I pod koniec kwietnia przesłuchałem wielu z nich: Andrzeja Tucholskiego o wydawaniu własnych produktów. Pawła Tkaczyka o newsletterach. Elizy Wydrych-Strzeleckiej o wydawaniu e-booków. I wielu innych. I się zaczęło.

A, tak na marginesie, nadal możecie kupować dostęp do tych wszystkich wspaniałych prelekcji – z hasłem TROYANN zrobicie to nawet 50 zł taniej!

W głowie miałem naprawdę wielki bałagan.

To spora odmiana, bo wcześniej, jak wspominałem, była w niej jedynie pustka twórcza. Teraz miałem bałagan wynikający z nadmiaru pomysłów, dziesiątek projektów, które chciałbym zrealizować. Ale nie można robić wszystkiego jednocześnie. Nadszedł początek maja, moment, w którym wielu Polaków ruszyło już z domów na tradycyjne majówkowanie, ale ja nadal unikałem ryzyka i było mi z tym dobrze. Siedziałem większość czasu w domu, a majówkę postanowiłem spędzić planując i pisząc na poważnie swoją strategię na najbliższe miesiące:

Management, konsultacje dla twórców, zlecenia social media, szkolenia, uczelnia, jakieś dodatkowe zlecenia, blog, social media i dotarłem do momentu: własne produkty. I tutaj masa pomysłów, ale od czego by zacząć? Od budowania ścieżki zakupowej! No to zakładam newsletter. A potem… E-book. Ok, ale o czym z tych kilkunastu pomysłów jakie mam? Pomyślimy potem, teraz ułóżmy sobie to wszystko w czasie, oznaczmy priorytety, rozpiszemy mapę myśli… Hmmm, CZEKAJ. STÓJ. Właśnie napisałem sobie naprawdę spoko strategię. Czemu twórcy treści tego nie robią? Ok, paru to zrobiło, bo im w tym pomagałem… A może… Powinienem dać im takie narzędzia? A może, właśnie… OKEJ. IDZIEMY W TO!

I bez pomysłu na tytuł czy cokolwiek innego zacząłem pisać.

Większość majowych wieczorów poświęcałem właśnie napisanie. Choćby godzinkę dziennie. Czasem nawet więcej. Wiedziałem, że miesiąc na pisanie mi starczy, potem 2-3 tygodnie na przygotowanie całego projektu i lipiec będę mógł rozpocząć z wielkim sukcesem na koncie.

Tja. Lipiec… Okazało się, że nawet jeśli zacząłem koordynować prace nad projektem, zlecać poszczególne jego elementy osobom, które mi pomagały to… Nie zawsze to wszystko się uda. To znaczy, ja to nawet wiedziałem! Przecież niejeden tak skomplikowany projekt prowadziłem już dla klientów. Bez problemów. Ale kiedy miałem ten proces przeprowadzić dla samego siebie to momentami dotykał mnie paraliż.

Najważniejsze, że z początkiem czerwca skończyłem pisać. Oddałem treść e-booka do korekty i redakcji pod opiekę koleżance z dawnej pracy – Gosi Rudzińskiej. Zbriefowałem na wykonanie sklepu Michała Osińskiego, autora szablonu tego bloga. Zleciłem zaprojektowanie okładki Marysi Mackiewicz. W gotowości czuwał też Michał Jankowski, którego zadaniem miało być złożenie tego wszystkiego w całość. A ja w międzyczasie mogłem planować cały proces promocyjny.

Od razu zorientowałem się, że koniec czerwca może być niezbyt realnym terminem. Każdy kluczowy proces się nieco przeciągał, a jako, że większość zaangażowanych w projekt osób to moi przyjaciele to nie chciałem być tym kiepskim zleceniodawcą, który codziennie pyta „JAK TAM? KIEDY BĘDZIE GOTOWE?”. Wiedziałem także, że to nie jest dobra droga do zrobienia dobrego projektu. Pewne procesy, zwłaszcza kreatywne potrzebują czasu. A też ja nie pomagałem, bo co chwila wpadałem na KOLEJNY ŚWIETNY POMYSŁ. By na przykład zmienić tytuł. Zresztą, długo się nad nim zastanawiałem, o czym zresztą pisałem już kilka dni temu.

Do tego miałem parę przeszkód administracyjno – organizacyjnych. Na przykład, system obsługi płatności dość krzywo patrzył na to, że nie mam konta firmowego, a osobiste. No więc trzeba było założyć w banku konto firmowe. Z tym, że… Nie mogłem, bo nie miałem ważnego dowodu osobistego. Na początku czerwca złożyłem wniosek i czekałem na jego wydanie. Udało się. Potem coś jeszcze i coś jeszcze.

W połowie lipca jechałem na tygodniowy urlop i po powrocie wszystko miało być gotowe.

A i na urlopie na Kaszubach pracowałem

No i, pewnie nie zgadniesz – nie było. Cała machina promocyjna była niemal gotowa do odpalenia, ale wciąż pewne procesy, poprawki i inne drobne sprawy nie pozwalały mi wystartować. Poprawki na stronie, poprawki w samym e-booku, tworzenie grafik do promocji. Ponowna weryfikacja w systemie płatności, testy działania sklepu… No musiałem czekać aż dostanę wszystkie akceptacje. I nie wiadomo było kiedy to się wydarzy.

O tym, że premiera nastąpi we wtorek 4 sierpnia dowiedziałem się ostatecznie 3 sierpnia w poniedziałek. Około godziny 16. Nie wiedziałem czy to ma sens, czy nie potrzebuję więcej czasu. Czy może lepiej poczekać do września?

YOLO. Ruszamy z samego rana. W nocy z nerwów ledwo spałem.

No i ruszyło. I bałem się:

Czy ktokolwiek kupi?

Czy ludzie mnie wyśmieją za tytuł?

Czy te wszystkie pieniądze, które w to zainwestowałem się zwrócą?

Czy poradzę sobie z tym wszystkim?

Tego nie wiedziałem. Nerwowo wysłałem pierwszą informację o premierze w newsletterze o 8:15 rano. I zerkałem w Google Analytics oraz statystyki MailerLite, który pomaga mi wysyłać newslettery. I czekałem. I czekałem. Minęło pół godziny i nadal nikt nie kupił. No to klapa. Może jeszcze zdążę się wycofać? 

I nadeszła godzina 8:58. I przyszło potwierdzenie pierwszego zamówienia. Kilkanaście minut – przyszło kolejne zamówienie. I zacząłem nabierać pewności siebie. Opublikowałem całą zaplanowaną komunikację w mediach społecznościowych. I niech się dzieje co chce, czekam na hejty.

Ale hejtów się nie doczekałem. W kolejnych dniach także. Za to kilkadziesiąt zamówień, zbliżam się powoli do celu, który wcześniej określiłem sobie jako „sukces”. I odetchnąłem z ulgą. Zaczęły spływać też pierwsze opinie – bardzo ciepłe. I poczułem się spełniony.

No dobrze, a więc podsumujmy to sobie:

  • 3 miesiące pracy mojej i wielu wspaniałych osób,
  • około 3 tysięcy złotych zainwestowanych, głównie w wynagrodzenia dla tych wspaniałych osób,
  • mnóstwo energii, emocji, wątpliwości i nieprzespanych nocy,
  • hektolitry kawy, jakieś 4 kilogramy ziarna,
  • kilkanaście momentów zwątpienia,
  • jeden sukces

W tym miejscu pragnę podziękować wszystkim osobom, które mi pomogły lub zainspirowały:

Michał Jankowski, za skład i identyfikację wizualną projektu. Oraz te liczne godziny podglądania całego procesu.

Małgorzata Rudzińska, za redakcję oraz korektę, która nie zabiła mojego stylu pisania.

Maria Mackiewicz, za projekt okładki, która z miejsca wszystkim się spodobała.

Mateusz Straszewski, za zdjęcia do promocji i za to, że mój ryj nie wygląda na nich tragicznie.

Michał Osiński, za projekt i wdrożenie sklepu.

Patryk Siedliński, za wsparcie duchowe i marketingowe. I za to, że 25 lat jesteś w moim życiu.

Anna Kęska, za wsparcie duchowe i motywację.

Julia Kałczyńska, za pomoc swoim pięknym mózgiem na ostatniej prostej.

Maciej Pietrukiewicz, za tę konferencję, która uruchomiła lawinę.

Andrzej Tucholski, za dawkę wiedzy w trakcie tej konferencji.

Paweł Tkaczyk, za to, że wreszcie zostałem przekonany do newslettera.

Eliza Wydrych-Strzelecka, za to wystąpienie na tej konferencji.

iPad, na którym napisałem całego e-booka. A myślałem, że się nie da.

Ja sam, bo jestem z siebie zajebiście dumny. :)

Na koniec przypomnę, że za kilka chwil, o północy, zamykam przedsprzedaż, a więc: 

Od jutra:

– Będzie drożej

– Znikną bonusowe pliki

– Zniżki na kolejne konsultacje będą niższe

PAKIET BASIC: 69 zł (dziś jeszcze 59)

PAKIET REGULARNY: 99 zł (dziś jeszcze 69)

PAKIET PREMIUM: 299 zł (dziś jeszcze 249)

Szczegóły tutaj: www.mindfluencer.pl 

A jeśli się jeszcze wahasz to mam 69 powodów, by Cię przekonać.

I dziękuję wszystkim, którzy już ten produkt kupili. To naprawdę wiele dla mnie znaczy. :)

Partnerzy Troyanna