Kiedy dwa lata temu pierwszy raz zawitałem w Białymstoku na festiwalu Up To Date nie sądziłem, że stanie się on dla mnie pozycją obowiązkową w kalendarzu. Tegoroczna edycja utwierdziła mnie w tym przekonaniu.
Choć zeszłoroczną przeprowadzkę imprezy na parkingi Stadionu Miejskiego odebrałem z mieszanymi odczuciami, tak całkowicie rozumiałem też zamiary organizatorów. I choć w kilku miejscach zgrzytało, wiedziałem, że surowość wszechobecnego betonu posiada ogromny potencjał. I ten udało się w pełni wykorzystać już przy drugiej odsłonie festiwalu w tej lokalizacji.
Centralny Salon Ambientu (i doskonałości)
Ale zacznijmy historię od początku. Organizatorzy Up To Date stawiają przede wszystkim na lokalność i rodzinny klimat festiwalu. I choć z roku na rok impreza rośnie, tak udaje im się ów klimat podtrzymać. To zasługa nie tylko sprawnej organizacji, ale i wielu wydarzeń, które otaczają imprezę niczym ciepły koc na zimę. Czuć to już od przekroczenia progu Opery i Filharmonii Podlaskiej, gdzie kolejny raz odbywał się towarzyszący imprezie, ale stanowiący jednocześnie jego integralny element, Centralny Salon Ambientu. I choć zeszłoroczna odsłona w Pałacu Branickich pozostaje niezapomnianym przeżyciem, tak i Opera dała w tym roku masę cudnych emocji.
Wszystko rozpoczął Verge & Osmo Nadir, prezentując typowo ambientowe, spokojne i głębokie dźwięki. Piękna muzyka, choć bez „tego czegoś”. „To coś” dostarczył jednak chwilę później Prurient, który… Ojej, zrobił ze mną dość dużo. Szarpane sekwencje zdawały się rozdzierać duszę. Jego live napędzany szmerami i samplami głosu Dominicka Fernowa budził we mnie uczucia, które mnie przerażały, rodził niepoznane jeszcze lęki. Pozwolił wejrzeć w mroczniejsze zakątki duszy. Kapitalna robota.
Stadionowe zamieszanie
Po tym dość niepokojącym wydarzeniu przyszedł czas na właściwą część festiwalu na Stadionie.
Od razu w oczy rzuciła się znacznie większa liczba osób w porównaniu z edycją z roku poprzedniego oraz sprawniej zagospodarowana przestrzeń, pełna smaczków i dodatków.
Nie będę ukrywał, że większość festiwalu spędziłem na scenie Technosoul, gdzie gwiazdozbiór świecił wyjątkowo jasno. Jednak z powodu zamieszania ze zmianami godzin i niemal godzinnym poślizgiem (w i tak zmienionym już timetable) nieco radość z konsumpcji dźwięków została wytrącona. O ile dźwięki nthng brzmiały kapitalnie i nie miałem problemów z ich rozpoznaniem, tak niestety później zrobiło się trochę trudniej w odbiorze.
Bo kto to tak nieprzyjemnie łupie i drażni? Gesloten Cirkel czy Detroit In Effect? Okazało się, że ci drudzy, a Gesloten wypadł rewelacyjnie. Dobrze brzmiał też, drugi raz tej nocy, Dominick Fernow, tym razem już jako Vatican Shadow, grający wspólnie z jednym z moich ulubieńców – Ancient Methods. Dobre wrażenie, acz lekki niedosyt, pozostał również po Shifted & The Empire Line. Ogólnie – pierwsza noc, choć niezła, nie zrobiła na mnie zbyt wielkiego wrażenia i ciężko było ukryć pewną dozę rozczarowania.
Centralny Salon Ambientu (i doskonałości), odsłona druga
No, ale na szczęście festiwal jest dwudniowy, a druga noc dostarczyła mi tak dużo dobra, że średnia poziomu festiwalu jako całości poszybowała grubo w górę. I to już od Centralnego Salonu Ambientu. Szkoda trochę, że nie udało się ostatecznie go zorganizować w przestrzeni Muzeum Rzeźby im. Alfonsa Karnego (ach ta krnąbrna, wschodnia pogoda!), jednak znajoma już odbiorcom Opera była gościnna i przyjemna. A to, co zaserwował Stefan Wesołowski zapisze się w mojej głowie na bardzo długo. Oto, ambientowe dźwięki łączące się z samplami skrzypiec na żywo oraz harfą i instrumentami dętymi sprawiła mi chyba największą niespodziankę całego festiwalu. To było tak piękne, że nie umiem tego zbyt dobrze opisać. Harfa na żywo brzmi przepięknie, zwłaszcza wtłoczona w tak ciekawe kompozycje elektroniczne. Majstersztyk. Również Murcof brzmiał bardzo dobrze, jednak nie było z mojego punktu widzenia w tym występie niczego nadzwyczajnego. Wesołowski pozostawił mnie w tak głębokim szoku, że ciężko było mi się po tym pozbierać.
To, co wiksiarze lubią najbardziej
A przecież czekała mnie jeszcze noc na Stadionie. Nieco rozczarowany pierwszą nocą nieco obniżyłem swoje oczekiwania, zwłaszcza kiedy nie udało mi się zdążyć na występ Jacka Sienkiewicza, jednak to, co działo się potem… Już Peter Van Hoesen zrobił doskonałą robotę serwując głębokie i rytmiczne techno. Jednak najlepsze miało dopiero nadejść. A najlepszy okazał się duet Regis oraz Ancient Methods, którzy wspólnie występują jako Ugandan Methods. Od pierwszych dźwięków („Call 1„) byłem totalnie zmiażdżony geniuszem występu obu dżentelmenów. Agresywne, połamane bity, wyłamujące się wszelkim schematom dźwięki i wokalne wyczyny Regisa sprawiły, że poczułem się absolutnie zachwycony. Całość przetrwałem tuż pod barierkami próbując opanować drzemiące we mnie pokłady radości. Nie udało się, bo radowałem się jak już dawno nie miałem okazji.
Nie było jednak czasu na spoczynek po tym intensywnym występie, gdyż na scenie szybko pojawił się kolejny artysta, którego występ od dawna był wysoko na mojej liście do odhaczenia – Abdulla Rashim, jedna z najjaśniejszych gwiazd skandynawskiego Northern Electronics. I tu również otrzymałem występ znacznie powyżej oczekiwań. Podobnie zresztą w przypadku Marco Shuttle. Tych kilka godzin minęło tak szybko, że ciężko było ogarnąć fakt, iż przed nami pozostał już tylko jeden występ – rodziny Technosoul. Pierwszy raz cała ekipa zagra wspólnie: Dtekk, Essence, Błażej Malinowski, Michał Wolski oraz Gem. Z tymi ich setami zamykającymi festiwal różnie bywa. Od genialnego sprzed dwóch lat, po mocno rozczarowujący zeszłoroczny. W tym roku, cóż… Kocham tych ludzi, kocham to, co robią, więc nie będę się za bardzo znęcać (granie po jednym utworze jest ryzykownym planem na imprezę), ale nie zabrakło tego, co definiuje festiwal Up To Date – przyjaźni, która bije od artystów i zaraża publikę. To wszystko emanowała cudownością, miłością i zajebistością (przepraszam za słowo, ale lepszego określenia nie jestem w stanie znaleźć).
Moje miasto (na rozpoczęcie jesieni) to Białystok
I wtedy festiwal się skończył. Bo wszystko, co dobre, szybko się kończy. A to, co wyśmienite, kończy się za szybko. I tak było w przypadku mojej trzeciej edycji Up To Date Festival. Poprawiając zagospodarowanie przestrzeni na stadionie organizatorzy wyeliminowali kilka denerwujących mnie rok wcześniej zgrzytów i tak naprawdę nie umiem się przyczepić do czegokolwiek w tym roku. Nie potrafię, choć mógłbym szukać na siłę, ale nie o to w tym wszystkim chodzi. Białystok ma obecnie imprezę na światowym poziomie z zachowaniem lokalnego, przyjaznego charakteru. I to jest jego największa siła. I dlatego już czekam na odsłonę 2018.